2010-03-30

Podróż Albania - w krainie bunkrów

Opisywane miejsca: Albania
Typ: Album z opisami

Albania to kraj dla wyczynowców. Ale nie z powodu mafii, min i przemytników, tylko szalonych kierowców, dziur w chodnikach i rakii, którą gościnni miejscowi poją od rana do nocy.

Tekst: Marzena Filipczak, autorka książki "Jadę sobie. Azja. Przewodnik dla podróżujących kobiet"

Zdjęcia: Marzena Filipczak, Adam Kozak, Shutterstock, Flickr (montaż)

****

Chodzę po Tiranie i liczę piętra. Freddy, właściciel mojego hostelu, szczegółowo opisał mi w mailu, jak do niego trafić. Bo choć lokal znajduje się w ścisłym centrum, wcale to nie jest takie proste - Albańczycy praktycznie nie używają nazw ulic.

Punkt pierwszy instrukcji: znaleźć plac Skanderbega. To akurat łatwe. Plac, nazwany imieniem bohatera narodowego, który w XV w. obronił przed podbojem tureckim Albanię (według Albańczyków także całą Europę), jest sercem stolicy. To tu krzyżują się najważniejsze ulice, tu prędzej czy później trafi się z dworca, tu wznosi się minaret meczetu, którego komuniści nie zniszczyli w czasie antyreligijnej kampanii. Punkt drugi: wejść w nieutwardzoną ulicę znajdującą się naprzeciw Narodowego Muzeum Historycznego. Też łatwe, monumentalny budynek muzeum jest jedną z dwóch głównych atrakcji miasta (druga to abstrakcyjna marmurowa piramida, zaprojektowana w hołdzie komunistycznemu dyktatorowi Enverowi Hodży przez jego córkę, a dzisiaj używana jako dyskoteka i centrum konferencyjne). Muzeum swą sławę zawdzięcza wielkiej frontowej mozaice, która przedstawia lud albański w triumfalnym pochodzie do boju.

Gdybym mimo to miała problemy z orientacją, Freddy podaje punkt trzeci: "skręcić w prawo za hotelem Tirana International, który jest prawdopodobnie najwyższym budynkiem w mieście". Policzyłam jego piętra - 15.

Przed wyjazdem wiele się nasłuchałam i naczytałam o Albanii. Ludzie, którzy nigdy w niej nie byli, mówili, że: po ulicach jeżdżą tylko kradzione mercedesy; krajem rządzi mafia; Albania jest punktem przerzutowym narkotyków, prostytutek i imigrantów do Europy Zachodniej; prowincja na pewno jest zaminowana, a każdy mieszkaniec ma broń; wszystko wygląda tak, jak w Polsce 20 lat temu. I wiele innych historii, w których Albania jawiła się jako ostatni skansen Europy.

Wyśmiałam je, uznając za stereotypy. Dlatego teraz chcę udowodnić samej sobie, że w stolicy na pewno jest budynek - i to nie jeden - wyższy niż 15 pięter. Rzeczywiście, znajduję go wzrokiem dość szybko. Stoi tuż za centralnym placem Skanderbega, strasząc betonowym szkieletem i pustymi rusztowaniami, jakby ktoś zaczął go budować i nigdy nie zamierzał skończyć. I jeśli miałabym coś nazwać symbolem Albanii, byłyby nim właśnie podobne niedokończone konstrukcje, których jest więcej niż legendarnych bunkrów czy osławionych mercedesów. Ludzie zaczynają budowę, wierząc, że kiedyś zarobią wystarczająco dużo, by ją dokończyć. Czasami udaje się im to po latach, a czasami nigdy i betonowe szkielety w końcu zawalają się same, czym nikt się nie zajmuje (większość budów jest nielegalna).

Większość turystów przyjeżdża do Albanii do nadmorskich kurortów albo spędza w niej dwa, trzy dni w czasie wyprawy po Bałkanach. Ja postanowiłam objechać ją dookoła, co nie wydawało się specjalnie trudne, bo cały kraj liczy sobie 28,7 tys. km kw. (dla porównania - województwo mazowieckie ma 35,5 tys. km kw.). Początki były obiecujące. Na pierwszym dworcu, na który dotarłam, konduktor pierwszego autobusu zaczepił mnie, pytając: - Durrës?

Tak, właśnie do Durrës chciałam jechać! To nadmorski kurort słynący z ciągnących się kilometrami plaż i antycznego amfiteatru, niemal zabudowanego przez sąsiadujące z nim bloki. Takich kontrastów jest tu więcej: przy jednej z hałaśliwych ulic znajduję pozostałości rzymskiej bazyliki, a kiedy chcę zrobić zdjęcie wiekowych murów miejskich, w tło wciąż wchodzi mi socrealistyczny pomnik bojowników.

Ale Durrës to wypoczynkowe zaplecze stolicy, położone zaledwie godzinę jazdy od niej i połączone z nią wygodną drogą (czytaj: gładkim asfaltem). Dalej już nie jest tak łatwo. Kiedy chcę jechać do Beratu, właściciel hotelu pakuje mnie w autobus podmiejski, każąc z niego wysiąść na ostatnim przystanku. - Tam jest nasze centrum transportowe dla całego południa kraju - mówi z dumą. Centrum okazuje się rozkopanym placem pod estakadą, na którym na pasażerów czekają dwa prywatne minibusy, odjeżdżające, kiedy zbierze się komplet. To najpopularniejszy miejscowy środek komunikacji. Ponieważ kierowcy walczą o każdego pasażera, zatrzymają się wszędzie, gdzie się chce wysiąść albo wsiąść. Albańczycy to bardzo rodzinny naród: na kolejnych "przystankach" widzę więc całe gromady odprowadzające odjeżdżającego, jakby to była podróż na koniec świata, a nie kilkadziesiąt kilometrów dalej. Żegnają go długo i wylewnie, całując i ściskając. Autobus czeka. Pasażer wsiada. Już mamy odjeżdżać, kiedy ktoś zauważa starszą kobietę w czerni (tu ubierają się tak wszystkie wdowy) wyglądającą ze sklepu i pokazującą, żeby na nią poczekać. Czekamy. Po kilku chwilach kobieta wsiada, zagadując coś do kierowcy. Czekamy dalej. Po kolejnych kilku chwilach ze sklepu wychodzi druga wdowa.

Na czas przejazdu, bardziej niż nieregularny transport i nieplanowane przystanki, wpływa jednak stan dróg - są wąskie, kręte i dziurawe. W górach, które zajmują trzy czwarte powierzchni kraju, do wielu miejsc dojedzie się tylko autem z napędem na cztery koła. Bywają trasy tak trudne (np. okolice Teth na północy), że miejscowi radzą pokonywać je tylko u boku znającego je kierowcy, a i tak niebezpieczne odcinki lepiej po prostu przejść.

Tam, gdzie na zdrowy rozum nie powinno się jechać szybciej niż 40 km na godz., Albańczycy mkną z piskiem opon na zakrętach. Miejskie place, chodniki, parkingi, zatoczki, zakręty, skały zdobią pomniki ofiar wypadków. Stoją co kilka kilometrów, czasami dwa albo trzy obok siebie. Zwykle jest na nich zdjęcie osoby, która zginęła (często kilku), nierzadko też sfotografowany wrak samochodu. Na górskich serpentynach człowiek patrzy w przepaść i wyobraża sobie, jak długo spadał tam samochód. Zdarza się, że wrak leży tam nadal. Zwykle to wrak mercedesa. Tak, to prawda - w biednej Albanii to podstawowy model samochodu, który można zobaczyć zarówno na reprezentacyjnej stołecznej ulicy, jak i polnej wiejskiej drodze, w wersji luksusowej albo niemal zabytkowej, wyprodukowanej kilkadziesiąt lat temu. Albańczycy tłumaczą, że to najlepsze wozy na ich kiepskie drogi. Poza tym mają tu rangę pewnego symbolu - kto chciałby inny samochód, skoro może mieć mercedesa?

Skąd go ma? Na pewno nie od oficjalnego dilera z przedmieść Tirany, który kilka lat temu wyznawał dziennikarzowi "New York Timesa", że sprzedaje ich najwyżej 50 rocznie. Stare modele zwykle przywożą emigranci przyjeżdżający na wakacje do rodzin w kraju. Nowe w większości są kradzione, ich właściciel często oddaje je "złodziejowi" razem z papierami, równocześnie zgłaszając szkodę ubezpieczycielowi.

Berat - za sprawą bielejących otomańskich domów, wąskich uliczek pod pergolami winorośli i XIV-wiecznej cytadeli, za murami której wciąż mieszkają ludzie - jest uznawany za jedno z piękniejszych miast Albanii. Życie toczy się tu w rytmie niezmienionym od lat.

Bary i kawiarnie otwierane są jeszcze przed godz. 7, pół godziny później ruch panuje już we wszystkich. Mężczyźni, od chłopców po staruszków, zasiadają nad pierwszą tego dnia filiżanką espresso: czarną jak smoła, mocną jak szatan i słodką jak ulepek. Innej kawy w Albanii nie uznają, w domach i prowincjonalnych barach, gdzie automatów do jej robienia nie ma, pija się kawę po turecku - zaparzoną, równie mocną, w metalowym tygielku. Daje niezłą porcję energii. I dobrze, bo musi wystarczyć do południa, kiedy będzie można zjeść pierwszy posiłek - śniadania podaje się tylko w nastawionych na zagranicznych gości hotelach. Głodny turysta musi się zadowolić fabrycznym croissantem (do kupienia u każdej babci na ulicznym stoisku), tradycyjną przekąską byrek (rodzaj smażonego placka z mięsem, serem lub szpinakiem) albo - w wersji ekstremalnej - kieliszkiem równie tradycyjnej rakii (trunek niemal narodowy). Ja wypijam swoje espresso i znikam: poza Tiraną kobieta siedząca w kawiarni to widok niespotykany, ściągający spojrzenia wszystkich jej bywalców i przechodniów. Za to mężczyźni będą tłumnie okupować stoliki aż do wieczora i chociaż już koło południa zastąpią espresso piwem Korca, Tirana albo Koan, agresywnych pijanych nigdzie się nie zobaczy: tu do baru przychodzi się posiedzieć i popatrzeć na ulicę, a nie upić. Wieczorem, kiedy słońce przestanie wreszcie palić, panowie wrócą do domu i zaproponują żonom: - Masz dziś ochotę na xhiro [czyt. dżiro]?

To rytuał niezwykły i coraz rzadszy. Trudno nawet wytłumaczyć, czym jest: starsi nazwaliby go pewnie spacerem, młodzi - lansem. Tuż przed zachodem słońca na wybranej ulicy w mieście nagle zaczyna przybywać ludzi. Już na pierwszy rzut oka widać, że są odświętnie ubrani. Dziewczyny rozpuściły włosy, założyły mini i postukują szpilkami. Chłopcy szpanują ciemnymi okularami i pobrzękują złotymi łańcuszkami. Panowie prowadzą pod rękę panie, staruszki prezentują nienagannie ułożone loki, staruszkowie poprawiają krawaty. Wszyscy przechadzają się dostojnie, rozmawiając i pozdrawiając znajomych, a kiedy im się znudzi - przysiadają na ławeczce, by obserwować pozostałych spacerujących. Kiedy miejsc na ławeczkach zabraknie, przysiadają na krawężniku albo trawniku, a kiedy już i tam nie ma gdzie usiąść, ustawiają się w gawędzące grupki. Można też pójść na karuzelę albo kupić u ulicznego sprzedawcy upieczoną właśnie kolbę kukurydzy (siedzenie i jedzenie w barach nie jest xhiro). Wreszcie czas spać. Dziewczyny wykonują ostatnie efektowne przejście i skręcają w boczną uliczkę prowadzącą w kierunku domu. Kiedy nikt nie patrzy, chowają szpilki do torby i dalej idą boso.

Całą relację z podróży po Albanii autorstwa Marzeny Filipczak znajdziecie w serwisie LOGO24 >>>

  • Towarzysz patrzy na Kosowo
  • Jezioro Koman
  • Bunkry przy granicy
  • Albania - bunkry są wszędzie
  • Promenada handlowa w Korczy
  • Radosny mieszkaniec Albanii na osiołku
  • Droga z Butrintu do Ksamil
  • Rzymskie ruiny w centrum Durrës
  • Albańskie smakołyki

Zaloguj się, aby skomentować tę podróż

Komentarze

  1. mimbla.londyn
    mimbla.londyn (30.03.2010 18:50)
    Shutterstock, Flickr ???
    co za koszmarny zwyczaj sie rozprzestrzenia na Kolumberze ...