2010-02-17

Podróż Piach, wino i baranie łby

Opisywane miejsca: Maroko
Typ: Album z opisami

... kręte serpentyny górskich szos, bezkresne piaski, rozhuśtane pod niebo fale oceanu, kitesurferzy i zakapturzone postacie w labiryntach arabskich medin. I ten niesamowity zapach aromatycznych przypraw.

Tekst i zdjęcia: Magdalena Kursa i Rafał Romanowski

David Lynch ze swoim budzącym grozę filmem "Zagubiona autostrada" mógłby się schować. Słynny kadr z uciekającymi w pędzie po jezdni żółtymi liniami to nic w porównaniu z niesamowitą drogą, jaką mkniemy po marokańskich bezkresach. Drogą wdzierającą się pustynię, przez pustynię przecinającą Afrykę, z księżycem wielkości Jowisza za oknem i niebem upstrzonym gwiazdami. Przed nami Sahara - królowa wśród pustyń globu.  

Rozklekotany autobus, jeszcze ciepły od żaru zakończonego już dnia, coraz trudniej odnajduje drogę. Pobocza są zasypane piaskiem, piasek wdziera się wszędzie, zatyka podwozia, ślizgają się na nim opony, jeszcze chwila, a jezdni w ogóle nie będzie widać. Łachy saharyjskiego piasku zaczynają się niebezpiecznie piętrzyć, pustynny wiatr dmie coraz mocniej, za zakurzonym oknem spokój pustynnej nocy staje się coraz mniej przewidywalny. - Boże, co my tu robimy? - pytamy się nawzajem, a dzielnie przedzierający się przez północną Afrykę autobus mija zaniedbaną tabliczkę z napisem "M'Hamid".

M'Hamid to miejsce, w którym diabeł mówi dobranoc. A Maroko to kraj, w którym dojechać do M'Hamid to już nie lada wyzwanie. Trzeba się wybrać z Marrakeszu do sparzonego słońcem miasta Warzazat, stamtąd do hałaśliwej mieściny o niesamowitej nazwie Agdz (pomarańczowe domy przykryte kilkoma warstwami dywanów), następnie do ukrytej wśród plantacji palm Zakury, by dopiero stamtąd wyruszyć na podbój M'Hamid i biegnących aż pod terytorium Algierii piasków. Wszystko autobusami (czasem wraz z kozami), taksówkami (tzw. grands taxis, mercedesy o niezniszczalnym charakterze) lub wynajętym samochodem (tam, gdzie się wybieramy, lepiej nie zagubić drogi).

Jesteśmy niedaleko granicy algierskiej. Rzadko docierają tu turyści. Większość tych, którzy marzą o pustyni, jedzie do słynnej Marzuki, gdzie za kilka euro można wsiąść na wielbłąda, a pan w kolorowej szatce pstryknie fotkę na tle najwyższych w Maroku wydm. My wybraliśmy M'Hamid - nocą podróżujemy tu przez niemalże księżycowy krajobraz. Żadnych domów, świateł, odgłosów miasta, wszechobecnego w innych miejscach handlu czy dobijania targów. Jesteśmy tylko my i cisza. Oraz totalnie "zagubiona autostrada", która znika pokonana przez agresywny piasek.

Stąd drogę na pustynię zna tylko Said, prywatny kierowca, którego wraz z trzęsącym się, pordzewiałym renault 5 wynajmujemy w opustoszałym M'Hamid. Chcemy, musimy, dojechać dalej za wszelką cenę. Przynajmniej na skraj bezkresnej Sahary. Said ma nas przenocować w namiocie z koców i wielbłądziej skóry, nakarmić znakomitym marokańskim tadżinem (duszone mięso z jarzynami, ziemniakami i ostrą przyprawą podawane w specjalnym glinianym naczyniu o kształcie butelki z duchem dżina), zaś rankiem powieźć wielbłądami w głąb niekończącej się Sahary. I choć zanim znajdziemy się (po godzinie ślizgania się renówką po piasku z prędkością nawet 80 km/h) w obozie Saida, będziemy mieli chwile zwątpienia, nasz przewodnik okaże się słownym, uczciwym i tanim organizatorem przygody.

Atak na wydmy przypuścimy rano. Na razie śpimy w zesztywniałym od zimna namiocie, nad nami rozlewają się miliony gwiazd, w oddali grupa Berberów rozpala ogień, gra na bębenkach, pali marokańskie zioło, tańczy wokół ogniska. Dołączamy do nich. Wszystko to, wliczając też wspaniałą "tadżinową" kolację oraz poranne bujanie się wielbłądem, kosztuje ledwie... 30 euro od głowy. W obozie tylko Berberowie i my, nie licząc francuskiego małżeństwa epoki "posthippie" wraz z synem, którzy chyba saharyjskiemu ziołu zawdzięczają rozweselający zanik świadomości podczas berberyjskiego koncertu. Może i dobrze? Zadowoleni wsiadamy później na jednogarbne wielbłądy i w rozdzierającym zimnie poranka podziwiamy rozkwitające nad Saharą słońce.

Jest przełom listopada i grudnia. W Polsce o tej porze siąpi deszcz lub sypie śnieg, wieje porywisty wiatr, snują się mgły, ludzie chodzą w kożuchach i ciepłych kurtkach. W Maroku (oczywiście w dzień) panuje iście wakacyjna pogoda. Około 25 stopni, mnóstwo słońca, czasem wręcz skwaru, mało cienia, choć miejscowi w tradycyjnych arabskich dżellabach z kapturami zdają się nosić nieco cieplejsze ciuszki niż w oszałamiająco upalnym czerwcu czy lipcu. Maroko to dla Polaka kraj gorący, choć w świadomości mieszkańców Afryki dość... chłodny (tych, którzy mają porównanie z Senegalem, Nigerią czy Kenią, nie powinno to dziwić).

 

Maroko to również góry, fantastyczne, nazywane Atlasem Wysokim, na cześć mitologicznego tytana dźwigającego ciężkie sklepienie niebieskie. Atlas to niesamowite przestrzenie zmieniających się górskich kolorów (od zieleni przez granat i żółć po szarość), górskich faktur (od nakrapianych iglastymi krzewami wzgórz po ostre, wdzierające się w chmury skały), górskich zabudowań (rozsypujące się ze starości pasterskie chatki i wbite w skały, zadymione od pary skalne bary dla kierowców).

Jazda samochodem to jedna z najbardziej ekscytujących rzeczy w tym kraju. Kręte, choć nieźle utrzymane drogi Atlasu to spore wyzwanie - kierowca naszej grand taxi zna tu na pamięć każdy zakręt - tak się przynajmniej pocieszamy, gdy kolejne serpentyny pokonuje z budzącą grozę szybkością. Podczas wielogodzinnej jazdy często stajemy w przydrożnych barach. Jest ich tu pełno. Właśnie w takich miejscach, wśród ubranych w wielobarwne kapturki mężczyzn (kierowców grands taxis i autobusów oraz zwykłych podróżnych) jemy tadżin lub ciepłe placki polane słodkim tłuszczem, popijając je miętową herbatą, laną do szklanki z dużej wysokości dla uzyskania odpowiedniej piany. Zielona herbata z liśćmi mięty to narodowy napój nie tylko Marokańczyków, ale w ogóle Arabów pod wieloma szerokościami geograficznymi świata. Orzeźwiającą, choć ciepłą miętową herbatę pijesz, dobijając targu z handlarzami na suku, podczas popołudniowej sjesty w upalnym słońcu, romantycznego wieczora w wyłożonej dywanami kafejce, przy sziszy z tytoniem w aromatycznym dymie, ale też idąc przez góry Atlas, po których nasze bagaże dźwiga osiołek.

Osiołka, jeśli chcesz przejść przez góry jak zaprawiony turysta, ale bez konieczności noszenia plecaków, możesz zakupić na jednym z setek podgórskich suków. Kosztuje niewiele, na dodatek można go potem odsprzedać. Jest grzeczny i posłuszny, nawet spory ciężar nie sprawia mu trudności. Nie ucieka, karnie schodzi z gór po osiągnięciu celu i bez szemrania daje się sprzedać za podobną kwotę po tamtej stronie gór. Między transakcjami w towarzystwie swego parzystokopytnego partnera, możesz podziwiać zapierające dech widoki.

Czytaj więcej w serwisie Logo24 >>>

  • Pustynia!
  • Agdz, Maroko
  • Noc na skraju Sahary
  • Medyna w Marakeszu
  • Mężczyźni w charakterystycznych dżellabach.
  • Uliczki medyny w Marakeszu
  • As-Suwajra jest tajemnicza, jak tutejsze kobiety.
  • Po porcie w godzinami błądzi się wśród latających mew.
  • Z7427330x

Zaloguj się, aby skomentować tę podróż

Komentarze

  1. irena2005n
    irena2005n (21.03.2012 14:12)
    ...szkoda, że jest tak mało zdjęć...tyle kilometrów jechać by zrobić parę fotek....trochę szkoda....i trochę czegoś żal...
  2. lmichorowski
    lmichorowski (27.02.2010 20:32) +1
    Prosiłoby się o więcej zdjęć i dalszy ciąg ciekawego tekstu tutaj, bez odsyłania nas na inne strony sieci. Pozdrawiam.