Podróż 2000 kilometrów Meksyku - [Guanajuato IV]



2007-11-20

Skoro zbliżał się już wieczór, zgodnie uznaliśmy, że warto by się posilić. Szczególnie, że zrobiło się chłodno i zaczął siąpić deszcz. Guanajuato przypomniało nam w ten mało delikatny sposób, że leży prawie dwa tysiące metrów nad poziomem morza. Poza tym, jakby nie było, słota i chłody to nic nadzwyczajnego w listopadzie.

 

Na tacos przysiedliśmy w jednej z kilku taquerii przy Avenida Juárez. Takim w stu procentach meksykańskim miejscu, gdzie "obcy" czują się nieswojo, bo obsługa jest zbyt miła, a ceny, nawet na naszą kieszeń - śmieszne. Tacos al pastor, con carne i chorizo, quesadillas i sosy były, jak zwykle zresztą w takich miejscach, doskonałe. A i klimat miejsca... długie stoły pokryte laminatem, stare i ciężkie krzesła, ściany pomalowane olejną farbą, plastikowe sztućce... pozwalał przez chwilę poczuć się swojsko. Nie żebym był miłośnikiem PRL-owskich barów mlecznych. Po prostu nie lubię estetycznego nadęcia w typowo turystycznych i burżujskich miejscach.

 

Kiedy opuszczaliśmy knajpkę, rozpadało się na dobre. Szczęśliwie do hotelu mieliśmy dosłownie kilka kroków. Po drodze uznaliśmy, że skoro, z tzw. przyczyn obiektywnych, zmuszeni będziemy zostać w hotelu, wypadałoby chociaż w jakiś skromny sposób uczcić przyjazd do "najurokliwszego miasta Meksyku". Zakupiliśmy więc ogromną butelkę tequili.

 

W hotelu ze zdziwieniem stwierdziliśmy, że schody i korytarze pływają! Okazało się, że nad częścią wybudowanego w bardzo eklektycznym stylu budynku, nie ma dachu. Dzięki Bogu pokoje były zadaszone.

 

Po kilku kubeczkach złocistego napoju (kieliszków jakoś zapomnieliśmy, więc trzeba było zadowolić się plastikowymi jednorazówkami) deszcz ustał. Rozpętały się za to egzystencjalno-emocjonalne dyskusje (prawie) trzydziestolatków. Na szczęście Padre znów się wyalienował.

 

Nostalgię pogłębiał widok z okna... Spłukane deszczem, teraz lśniące w świetle latarni i bożonarodzeniowych, kolorowych lampek, świąteczne miasto.

 

Gdy okazało się, że jedna butelka to za mało (przypomniało mi się bardzo mądre i w tej sytuacji wyjątkowo adekwatne powiedzonko: wyślij głupka po flaszkę, a przyniesie jedną...), a rozgwieżdżone niebo zapowiadało pogodną noc, znów całkowicie zgodnie uznaliśmy, że warto poszukać jakiegoś miłego miejsca, gdzie moglibyśmy dokończyć dyskusje. W naszych poszukiwaniach zapędziliśmy się jednak zbyt daleko i... zabłądziliśmy.

 

Zaczęło się niewinnie. Przez Plazuela de los Angeles - miły placyk ze schodami; miejsce studenckich schadzek - wkroczyliśmy w labirynt uliczek Guanajuato. Jeśli w dzień plan miasta wydawał się trudny do ogarnięcia, w nocy stawał się absolutną zagadką. Na naszą zgubę - piękną i wciągającą zagadką.

 

Oczywiście wydawało nam się, że dokładnie wiemy, gdzie jesteśmy. Dopiero kiedy skręciliśmy w jakąś pustą uliczkę, a później kolejną, i następną... łudząc się, że w końcu trafimy w jakieś znajome miejsce, stwierdziliśmy, że absolutnie nie mamy pojęcia, gdzie się znajdujemy, ani w którą stronę iść, by się stąd wydostać.

 

Inspirowani tequilą, która niewątpliwie ciągle dodawała nam odwagi, zdecydowaliśmy się na wariant najprostszy - dalsze błądzenie. No bo cóż by nam dała panika i bieganie w kółko?

 

Ktoś może pomyśleć, wielkie mi halo, wystarczyło złapać taksówkę do hotelu. Owszem, byłoby to jakieś rozwiązanie, gdyby nie jeden, drobny, ale istotny szczegół. Po wąskich i krętych uliczkach, co kilkanaście metrów poprzecinanych lub przedłużonych schodami, ciężko jeździ się autem. Tak więc, zdani byliśmy wyłącznie na siebie.

 

W końcu znaleźliśmy drogę... na przypadkowy, ale genialny "taras widokowy". Trafiliśmy tam pokonując sześćset czterdzieści trzy stopnie i przechodząc "na palcach" przez kilka podwórek.

 

Panorama nocnego Guanajuato odbiera mowę! Ktoś kiedyś powiedział, że "życia nie mierzy się ilością oddechów, ale ilością chwil, które oddech odbierają". To właśnie jedna z nich. Jasne, moglibyśmy po prostu wybrać się na oficjalny mirador. Tylko nie o to tu chodzi. Gdy zmęczeni i lekko zestresowani ujrzeliśmy TEN widok, autentycznie nas zatkało! Dookoła ciemność potęgowana przez góry otaczające ze wszystkich stron miasto, a w środku Guanajuato i jego fantastyczna starówka z podświetlonymi wieżami kościelnymi i ogromnym gmachem uniwersytetu... Poza tym, wiedzieliśmy już, w którą stronę iść. No... powiedzmy. Z góry wszystko wydawało się proste, ale kiedy tylko znów zgłębiliśmy się w labirynt ulic i zaułków, zaczęły się... nomen omen... schody.

  • Guanajuato nocą
  • Guanajuato nocą
  • Guanajuato nocą
  • Guanajuato nocą
  • Guanajuato nocą