Ambalavao - Andringitra National Park i trasa w strone Toliary

Nasz „pierwszej klasy” minibus doczołgał się do Ambalavalo. Kierowca zajął się jego naprawą a my mimo, że godzina już nie była poranna kontynuowaliśmy starania, by zdobyć Pic Imarivolanitra (2643 m npm). Za 500.000 ariarów zmontowaliśmy ekipę przewodników i Land Roverem ruszyliśmy w kierunku Parku d’Andringitra. Odległość 47 km, jaka dzieliła nas od miejsca, z którego mieliśmy wyruszyć w góry pokonaliśmy w 3,5 godziny, co skutecznie uniemożliwiło nam realizację pomysłu wejścia na Pic Imarivolanitra…

Droga do Parku to barwna opowieść, gdzie jak w soczewce skupia się sposób funkcjonowania ludzi w tej części świata. Jeszcze nie opuściliśmy dobrze Ambalavalo mijając ostatnie zabudowania miasta a już nasza wyprawa utknęła na dobre przed rzeką. Otóż nad rzeką przerzucone były dwie żelazne szyny a nawierzchnia tak zbudowanego mostu, na który nakładano deski jedna obok drugiej, była regularnie zmywana przez rzekę. Przed nami zatem była rwąca rzeka i dwie przerzucone przez nią szyny. Wysiłkiem lokalnej społeczności i licznych gapiów po ponad godzinie udało się zorganizować z okolicznych zabudowań deski potrzebne do wytworzenia nawierzchni mostu, po której mógłby przejechać Land Rover. Desek jednak starczyło jednak tylko na tyle, żeby samochód mógł wjechać na most i kolejno należało deski, które były już za nim przenosić do przodu, żeby umożliwić dalszą jazdę. Kilkanaście osób w pocie czoła w samo południe męczyło się, by umożliwić przejazd na druga stronę rzeki a kilkadziesiąt pozostałych, w tym kobiety z dziećmi, obserwowało to wydarzenie, które zapewne stanowiło atrakcję dla tubylców, którzy swoją dzienną energię skupili na zorganizowaniu i ułożeniu desek na szynach. W każdym razie zdarzyło się coś ciekawego z punktu widzenia mieszkańców. Tylko czemu nikt nie pomyślał, żeby te deski przytwierdzić na stałe do szkieletu mostu…, choć, gdyby tak się stało to miejscowi nie mieliby takich atrakcji jak ta dzisiejsza i nie mieliby także okazji do zainkasowania tipa za pomoc w przystosowaniu mostu do przejazdu…

Droga, którą podążaliśmy był czerwona, bita, kręta z licznymi dziurami, wybojami i dramatycznymi zakrętami. Zarówno kierowca, jak i jego  Land Rover świetnie radzili sobie z tymi przeszkodami. Kilka razy musieliśmy opuszczać samochód, żeby bezpiecznie mógł pokonać kolejną przeszkodę w postaci wielkiej dziury w drodze, czy zalanego mostu.

Wynajęci przez nas przewodnicy zaopatrzyli się w wodę, chleb i ananasy w miejscowości po drodze do Parku. Odbywał się w niej chyba dzień targowy. Samochód zatrzymał się na głównej drodze. Gdy przewodnicy poszli na zakupy auto otoczyli autochtoni i z zaciekawieniem nam się przyglądali. Nawet jeden z nich podrapał kolegę sprawdzając czy aby na pewno jego kolor skóry jest prawdziwy. Miejscowi wpatrywali się w nas jak w obrazki, co wywołało u nas zaniepokojenie… Po jakimś czasie przewodnicy wrócili i ruszyliśmy dalej.

Wreszcie dojechaliśmy do siedziby Parku d’Andringitra, która jak na lokalne standardy a nawet nasze europejskie była całkiem okazała. Zapewne została zbudowana ze środków pomocowych pochodzących z Francji albo z jednej z organizacji międzynarodowych. Dowiedzieliśmy się na miejscu, że Park powstał w roku 1998 i jesteśmy pierwszymi Polakami, którzy tutaj dotarli. Szczególnie nas to nie zddziwiło z uwagi na dostępność komunikacyjną tego miejsca. Wszystko można powiedzieć o tym miejscu ale nie to, że szlaki były tu zadeptane przez rzesze turystów.

Nasza sześcioosobowa grupa podzieliła się na dwie podgrupy. Większa zdecydowała się pokonać małą 2 godz. pętlę pod wodospad a dwójka poszła w góry, niestety nie na Pic Imarivolanitrar, bo na to już nie było czasu, ale na 10 godz. trekking. Trasę tę pokonaliśmy w 4,5 godz., co dobrze świadczyło o naszej kondycji, ale tempo naszego marszu warunkowane było głównie stosunkowo późną porą i zbliżającą się burzą. Około godziny wspinaliśmy się w górę, potem przedzieraliśmy się porzez bajeczne formacje skalne, minęliśmy zebu, wypalone lasy, podziwialiśmy piękno okolicy, dostrzegliśmy najmniejszego kameleona na wyspie i tuż przez wielką ulewą dotarliśmy do Land Rovera.

Powrotna droga do Ambalavalo była jeszcze bardziej męcząca niż trasa do Parku. Deszcze, rozjechana gruntowa droga, noc, która dodatkowo utrudniała przejazd i wreszcie kłopot z mostem a właściwie z jego brakiem. W sytuacji takiej, jak my przy przeprawie przez rzekę znalazło się teraz więcej aut. Trwało to długo, jeden samochód prawie wpadł do rzeki a nam po długich przygotowaniach udało się wreszcie przedostać na drugą stronę rzeki, by ok. północy zameldować się w Ambalavalo. To był cięzki dzień. Obliczenia, jak w Polsce przed wyjściem w góry, na nic się tutaj zdają, wszystko niemiłosiernie się tu wydłuża i ciągnie, no ale wszyscy są w końcu uśmiechnięci i zadowoleni, wszak minął kolejny dzień…

Rankiem kierowca informuje, że minibus jest sprawny i możemy wyruszyć w dalszą drogę na południe w kierunku Toliary. Po kilku godzinach jazdy, gdy na horyzoncie majaczył się już Park Narodowy Isalo samochód ponownie zdezerterował powoli zatrzymując się na pustkowiu. Roland biegał, naprawiał, stukał i w końcu oświadczył, że znowu dysponujemy tylko jednym biegiem tj. 3 lub 4 a przed nami góry, także z samochodem w tym stanie nie poszalejemy na górskich drogach… Odwiózł nad do Ihosy, tam zostawił obiecując, że zorganizuje nowe auto. Mijały godziny, zjedliśmy obiad, z nieba lał się żar a auta nie było. W związku z tym uruchomiliśmy nasze komórki i dzwonimy po Madagaskarze do Rija, Rolanda. Pod wieczór pojawił się jeep z zastępczym kierowcą, który miał nas zabrać do Toliary. I pojechaliśmy dalej na południe. Krajobraz znowu się zmieniał. Fantastyczne góry okolic Ihosy wypłaszczyły się dalej na południu tworząc rozległe równiny, na których gdzieniegdzie można było dostrzec pierwsze widziane przez nas na Madagaskarze baobaby. Po drodze przejeżdżamy przez cieszące się złą sławą szafirowe miasta, by późnym wieczorem wylądować na stacji benzynowej w Toliarze. Kierowca opuścił nas a my szwędaliśmy się po tej podejrzanej okolicy. Wreszcie nadjechał kolejny pojazd terenowy tego dnia, którym mieliśmy podróżować i który miał nas przetransportować do Ifaty Mangily. To wprawdzie odległość tylko 27 km, ale do tego jednego z głównych „kurortów” wyspy prowadzi tragiczna droga, której pokonanie zajęło nam blisko 2 godziny. Przed północą zameldowaliśmy się we wcześniej przez nas zarezerwowanym „ośrodku turystycznym” Mora Mora, gdzie oczekiwał już na nas Jean Pierre. Gdy uścisnęliśmy sobie ręce na przywitanie zgasło światło w okolicy, także do naszych pokoi doprowadziły nas szczególnie intensywnie świecące tutaj gwiazdy…

  • Z ambalavao do Ifaty
  • Ambavalao
  • Ambavalao
  • Ambavalao
  • Ambavalao
  • Ambavalao
  • Ambavalao
  • Ambavalao
  • Ambavalao
  • Ambavalao
  • Ambavalao
  • Ambavalao
  • Ambavalao
  • Ambavalao
  • Ambavalao
  • Ambavalao
  • Ambavalao
  • Ambavalao
  • Ambavalao
  • Ambavalao
  • Ambavalao
  • Ambavalao
  • Ambavalao
  • Ambavalao
  • Ambavalao
  • Ambavalao
  • Ambavalao
  • Ambavalao
  • Ambavalao
  • Ambavalao
  • Ambavalao
  • Ambavalao
  • Ambavalao
  • Ambavalao
  • Ambavalao
  • Ambavalao
  • Z ambalavao do Ifaty
  • Z ambalavao do Ifaty
  • Z ambalavao do Ifaty
  • Z ambalavao do Ifaty
  • Z ambalavao do Ifaty
  • Z ambalavao do Ifaty
  • Z ambalavao do Ifaty
  • Z ambalavao do Ifaty
  • Z ambalavao do Ifaty
  • Z ambalavao do Ifaty
  • Z ambalavao do Ifaty
  • Z ambalavao do Ifaty
  • Z ambalavao do Ifaty
  • Z ambalavao do Ifaty
  • Z ambalavao do Ifaty
  • Z ambalavao do Ifaty