Na miejscu byliśmy w dwadzieścia minut.
Tak... Plac Rewolucji. Typowe socjalistyczne miejsce spotkań. Ogromny, pokryty spękanym i wyblakłym od słońca asfaltem, nad którym gorące powietrze tworzy fatamorgany. Strzeżony przez dwóch kubańskich półbogów. Z jednej strony, ze swojego mauzoleum, ojcowskie spojrzenie rzuca José Martí. Na przeciwko, na wieczność przytwierdzony do gmachu jakiegoś ministerstwa, gniewnie spogląda na plac Che.
Ten adoptowany Kubańczyk, który całe życie walczył o wyzwolenie uciskanych spod jarzma dyktatur i niesprawiedliwości, stał się symbolem jednego z najbardziej perfidnych i skostniałych reżimów na świecie. Jego sukcesy mają dawać legitymację Fidelowi i jego janczarom. Przykry koniec tak barwnego żywota...
Krajobraz wokół placu dopełniają plakaty i billboardy propagandowe. Co dziwne, zarówno sam plac, jak i otaczające go kilkupasmowe arterie świecą pustkami. Czasem, na chwilę, zatrzyma się autobus z turystami. Szybka sesja: "Che", "ja na tle tego <<znanego Kubańczyka>>" i szybko do klimatyzowanej bestii. Biedny Ernesto musi się przewracać w swoim nowym kubańskim grobie. Już lepiej było go zostawić w boliwijskiej selwie, nie musiałby na to wszystko patrzeć.
--
Plac [Rewolucji] zbudował Batista, ale Fidel zrobił z niego pępek wszechświata i z tego miejsca bombardował Kubę pustymi słowami, które zdecydowanie przewyższają liczebnie czarne dziury w całym wszechświecie.
[Carlos Eire, Czekając na śnieg w Hawanie, Wydawnictwo Zysk i s-ka, Poznań 2005]
--
W tej części Hawany właściwie nic innego do oglądania nie ma. Złapaliśmy taxi, co chwile trwało, bo naprawdę miasto wygląda tu na wymarłe. Gdy w końcu nam się udało, podłączyli się do nas dwaj Włosi, którzy najwyraźniej stracili już cierpliwość. Oni chcieli na starówkę, a my do Centro Habana, dokładnie do Callejon de Hamel. Kierowca uznał, że to po drodze i zabrał cała czwórkę.
W taksówce ze zdziwieniem odkryłem, że Włosi mogą rozmawiać z Kubańczykami bez absolutnie najmniejszych problemów. Ani jedni, ani drudzy nie muszą nawet zwalniać w tych swoich ponaddźwiękowych tyradach. OK, wiem że pochodzenie, bliskość, bla bla... ale nigdy nie widziałem tego na żywo. Skubany kubański taksiarz nie wysilał się nawet na kończenie wyrazów, czy wymawianie "s" i nawijał tą swoją minimalistyczną odmianą kastylijskiego. Fajnie. Szczerze im zazdroszczę. My możemy najwyżej pogadać ze Słowakami... Do piczi!
Callejon de Hamel to podobno najważniejsze w Hawanie miejsce związane z kultem santerii. Przynajmniej spośród tych znanych, oficjalnych.
Callejon, czyli zaułek, pierwotnie wykorzystywano dla potrzeb religijnych obrzędów. Z czasem jednak przeobraził się w coś z pogranicza skansenu i świątyni jednocześnie. Znajdują się tu ołtarze (??), a w każdym razie symboliczne i metaforyczne wizerunki/rzeźby kubańskich orishów. Wśród nich m.in. ogromny topór Changó i zawieszona nad ulicą błękitna wanna Yemayá (wiem że uczepiłem się tej dwójki, ale w końcu jestem ich synem:-). Żeby konfuzja niezorientowanego była większa, nad wszystkim czuwa skupiony José Martí (nuestro padre) i łopocze kubańska flaga (nuestra patria)... Całość zaś jest bajecznie kolorowa. Każdy centymetr ścian domów wokół zaułka, każdy słup... wszystko pokryte jest jakimiś mniej lub bardziej abstrakcyjnymi muralami i poetyckimi inwokacjami.
Gdyby nie wyjątkowo natrętny sprzedawca płyt z afro-kubańską rumbą, który przy okazji opowiadał jakieś niestworzone historie o orishach, chyba spędzilibyśmy tu resztę dnia.