Podróż Lepsze życie - Lepsze życie



Już od najmłodszych lat nasłuchałam się od najbliższych, że każdy jest kowalem swojego losu. Przyznać trzeba, że odwagi nigdy mi nie brakowało, nawet wśród moich znajomych utarło się takie powiedzenie, że "gdzie diabeł nie może, tam Gośkę pośle". I choć podobno lekko zwariowana, zawsze poważnie podchodziłam do swych obowiązków. Najpierw nauka w "muzyku", potem liceum, no i studia... No i te studia to chyba moje największe przekleństwo.

 


Trafiłam na czasy, kiedy sprzedawca przysłowiowego "mydełka Fa" na miejskim bazarku potrafił wyciągnąc naście razy więcej miesięcznie niż pani magister, w dodatku tfuu, archeologii. Wiele moich koleżanek odkładało na bok "durnotę" pod tytułem studia na bliżej nieokreśloną przyszłość i zaczynało pracę. Radziły mi zrobić tak samo. Ale ja byłam zbyt ambitna. Dobre czasy dla cwaniaczków szybko się skończą - mówiłam, a wykształcenie będzie w przyszłości procentować. Oczami wyobraźni widziałam jak to ja, PANI MAGISTER od staroci, stawiając wygórowane żądania płacowe, odsyłam kolejnych łaszących się do mnie pracodawców. Z perspektywy czasu okazało się, że albo byłam naiwna, albo w naszym pięknym kraju nie wszystko działo się tak jak w normalnym, cywilizowanym świecie powinno.


Rok 2004 zastał mnie z dyplomem w ręku, chęcią znalezienia pracy, i absolutnym brakiem zainteresowania kogokolwiek moimi umiejętnościami. Cóż tu pisać, nie tylko mnie dotknął problem 20 procentowego bezrobocia. Nigdy w życiu nie pomyślałam, że będę się musiała wyprawiać w świat "za chlebkiem". Rodzice próbowali wybić z głowy głupie pomysły, ale z drugiej strony nie byli w stanie w żaden sposób mi pomóc. No i tak oto dorosłe życie już na samym starcie kopnęło mnie w d..ę. A kop był tak silny, że przeleciałam w tempie błyskawicznym prawie 2000 kilometrów i wylądowałam hen hen, na skraju kontynentu, w kraju o najbardziej intensywnej zieleni trawy na świecie, w Irlandii. Wysiadając z paroma funtami w kieszeni na lotnisku w Dublinie, nie miałam absolutnie żadnego pomysłu na swoje dalsze życie. Na pracę w zawodzie raczej nie miałam szans, wszak wyspiarze mieli swoich specjalistów. Hydraulikiem najlepszym też bym chyba nie została;-)


Aby nadto się nie stresować postanowiłam, że pierwsze parę dni sobie "odpuszczę", to znaczy nie będę w wariacki sposób biegać po barach, pubach, restauracjach, hotelach i z rozpaczą w oczach błagać o pracę kelnerki, barmanki, pokojówki, "zmywarki" czy sprzątczki. Co ma być to będzie. Najpierw trzeba było się trochę rozejrzeć... Samo miasto wydawało się przyjazne. Leżało nad piękną zatoką, a rzeka Liffey rozdzielało je na połowę. Szybko się zorientowałam, że sercem Dublina jest tzw. Tempel Bar. Tu skupiało się całe życie towarzyskie, tu działały najmodniejsze kluby, tu można było się napić najlepszego Guinnessa, tu też można było zajrzeć do galerii, czy wybrać się do sklepu z wyrobami artystycznymi. Trochę z zazdrością patrzyłam na młodych ludzi, którzy pozbawieni takich problemów jak ja, z radością oddawali się uciechom życia. Mnie nie było stać na takie luksusy. Skromny pokoik na poddaszu, całe szczęście niezbyt daleko od centrum, pochłaniał wilczą część przywiezionych z kraju zaskórniaków, więc o rozrywkach nie mogło być mowy. Oj, tęskniło się za ukochanym kinem... no i za przyjaciółmi. "Samotność to taka straszna trwoga..." - jak śpiewał guru mojego pokolenia. 100 % prawdy.


Jedyną pociechą w tym pierwszym okresie było to, że tatuś zadbał w młodości o językową edukację córeczki. Mój angielski był na tyle dobry, że nawet zrozumienie rdzennych Irlandczyków nie sprawiało większych problemów. I chyba właśnie to w pewien sposób zwróciło na mnie uwagę...


Pewnego popołudnia, nie pamiętam dokładnie, czwartego czy piątego dnia pobytu, toczyłam się leniwie O`Connell Street. Szybka kolej miejska czy tramwaj to w tamtym czasie były luksusy, na które nie było mnie jeszcze stać. W głowie zaczynały powoli rodzić się już głupie wizje. Myśl o powrocie coraz realniej docierała do świadomości. Ale co ? Ja, najbardziej znany terminator w spódnicy Polski południowej miałam poddać się bez walki ? Wrócić do kraju i wystawić się na pośmiewisko ? To nie było w moim stylu. Z drugiej strony śmierć głodowa też mnie jakoś specjalnie nie podniecała, więc rozwiązanie tej patowej sytuacji trzeba było znależć w miarę szybko.


Tak idąc i bijąc się z samą sobą przypadkowo spojrzałam w witrynę sklepu muzycznego. Karteczka z kilkoma słowami zapisanymi czerwonym flamastrem czekała w tym miejscu chyba specjalnie na mnie... Looking for... job... seller... 4,85 per hour... Nie namyślając się wparowałam do środka.... A w środku... Jamajczyk. Dred na dredzie. Młody . Uśmiechnięty. Sympatyczny. Niebrzydki. Powiedziałabym, że nawet przystojny. Ja do niego: Szukam szefa. On do mnie: Ja szef. Ja do niego: Praca mi potrzebna i to szybko, bo z głodu umrę. On do mnie: A znasz się na muzyce ? Ja do niego : Mistrzu, nie wiesz z kim rozmawiasz... Na drugie imię mam Muzyka. On do mnie: Rosjanka? Ja do niego: Polka. On do mnie: Od jutra? Ja do niego: Od jutra. On: No to see you.. Ja: See you...


Szybko i bez ceregieli. No i co najważniejsze z mistrzowską skutecznością. Pierwsza rozmowa o pracę i pierwsza praca. Bingo !


Z podniety nie spałam cała noc. Rano byłam pół godziny przed czasem na miejscu. Sklep nie był zbyt duży, a oprócz mnie i Malcolma, pracowała jeszcze dziewczyna z Irlandii. Mimo, że tak kulturowo różni, potrafiliśmy jakoś dojść do porozumienia i pracowało nam się razem naprawdę miło. Początkowo szef zwracał na mnie baczną uwagę, później wraz z nabieraniem zaufania, "dopuścił" do "firmowych tajemnic". Dzięki niemu poznałam zasady funkcjonowania małej firmy na irlandzkim rynku i zdobyłam doświadczenie, które w poźniejszym czasie okazało się bardzo przydatne.


Wydaje mi się, że Malcolm w pewnym okresie wyraźnie zaczął mnie adorować, co nawet mi się podobało i mile łechtało moje ego, ale chyba nie byłam na to wtedy przygotowana. Starałam się najdelikatniej jak potrafiłam spławić zalotnika. Z perspektywy czasu wydaje mi się, że mogłam dać mu szansę... ,a tak pozostały jedynie fantastyczne wspomnienia. Wspomnienia wspólnych wypadów do teatru, dyskotek, pubów... Wreszcie i mnie było stać na małe szaleństwa... I nawet bilet do tramwaju czy autobusu przestał być problemem :-)


Mimo, że od mojego przyjazdu tu minęłu już cztery lata nie tęsknię za krajem. Pracę zmieniałam już kilka razy i Bóg jeden wie, ile razy jeszcze ją zmienię. Wyrobiłam sobie za to przez ten czas opinię o kraju i ludziach tu mieszkających. Kraju pięknym, choć z upiorną pogodą, ludziach radosnych i chętnych do zabawy, a jednocześnie prawych, szczerych i otwartych na obcych. Mogę powiedzieć, że byłam niejako pionierką emigracji na "zielonej wyspie". Od tamtej pory setki tysięcy naszych rodaków z mniejszym lub większym szczęściem próbuje rozpocząć tu swoje nowe życie. Nie wiem, czy dziś starczyłoby mi odwagi na taki drastyczny krok. Wiem za to na pewno, że ta podróż mojego życia, która mogła skończyć się tak szybko, a dzięki dobremu człowiekowi ciągle trwa, jest czymś najlepszym, co los mógł mi podarować.