Most na Rzece Kwai i rajska wysepka zatopiona w ciepłych tropikalnych wodach Morza Andamańskiego Pamiętacie słynny film o takim tytule? Kiedyś dawno temu byłam nim zafascynowana! Wiedziałam, że to historia prawdziwa, ale dopiero tam poczułam jej rzeczywistą wymowę!! Japończycy chcieli za wszelką cenę połączyć koleją Tajlandię z Birmą, przez góry, przez dżunglę, nie licząc się z kosztami i ludzkim życiem! Taka była konieczność. Więc rzucili 100 tysięcy jeńców na poniewierkę, niewiarygodny wysiłek, mękę i śmierć! Zginęło dziesiątki tysięcy z nich. Angielskich jeńców było „zaledwie” 7 tysięcy i to oni mają wspaniały cmentarz. Cała reszta – przede wszystkim rodowitych Tajów, nie ma mogiły, a ich prochy są gdzieś rozsypane w dżungli. Głód, malaria, nieprawdopodobnie trudne warunki i zrealizowany wspaniały projekt genialnych japońskich inżynierów. Szkoda tylko, że dziś to miejsce to czysta komercja! Wybudowany żelazny most, a dookoła stragany, gwar i tłumy spoconych, trzaskających zdjęcia turystów, którzy chyba niewiele wiedzą o tym, co oglądają. W księdze pamiątkowej wyłożonej w muzeum ku czci budowniczych mostu jakaś turystka z Holandii wpisała „Nice place”- miłe miejsce!!
Na szczęście pojechaliśmy kilkanaście kilometrów dalej, tam gdzie większość turystów nie dociera, gdzie są autentyczne stare tory na drewnianym moście, gdzie w dole majestatycznie płynie rzeka, a dookoła tylko wybujała dżungla i prażące słońce. Poczułam tam atmosferę jakby żywcem wyjętą z tamtego czasu. Wchodząc do chłodnej jaskini, która służyła jeńcom za chwilowe schronienie przed palącymi promieniami, pomodliłam się - przed ukrytą w podziemiach kapliczką - nie wiadomo do jakiego Boga. Tą samą, przed którą modlili się Oni – bezimienni bohaterowie tamtych dni.
A potem już była wyprawa na samotną, maleńką wysepkę na Morzu Andamańskim. Dowiozła nas tam łódź motorowa. 45 minut zaledwie od lądu, a świat jakby się zatrzymał. Na całej wyspie były tylko trzy resorty (kompleksy hotelowe), ale nie sposób było się odwiedzać, bo do sąsiadów dostać było się można tylko w czasie odpływu i istniało niebezpieczeństwo, że droga powrotu zostanie odcięta. Małe drewniane bungalowy na skraju dżungli. Dookoła nieprawdopodobnie bujna roślinność, biała plaża, malownicze skałki wynurzające się ze szmaragdowego morza i rozbrzmiewająca zewsząd, ogłuszająca wręcz muzyka dżungli. Jakieś ptaki, cykady, inne stwory, wszystko to grało!! Gdy wypłynęłam daleko w morze, ta fala dźwięków ogarniała mnie całą, wręcz uderzała we mnie, zagłuszała myśli! Na plaży nie było tego słychać aż tak! Tam na morzu, nie docierały ludzkie odgłosy – rozmowy, śmiech, nie słychać było fali uderzającej o brzeg, była tylko szmaragdowa toń, szafirowe niebo nade mną, słońce palące nawet przez warstwę wody i ten koncert!!!
Trzy dni absolutnego lenistwa, miłości i marzeń!!