Podróż Tunezja - uśmiech wielbłąda - Afryka podana po arabsku



2006-04-17

Słońce rozświetla wnętrze airbusa 320. 180 osób. Trasa: Warszawa – Katowice – Monastir. Tanie linie tunezyjskie Nouvelair. W Tunezji językiem urzędowym, obok arabskiego, jest francuski. Pierwszą oznaką wpływu islamu jest kartka na tacce z zimnym posiłkiem: „Gwarantujemy, że mięso jest HALAL (dosłownie „zgodne z prawem”, interpretować można jako koszerne) i nie zawiera wieprzowiny.”

Gruba wata chmur zasłania ziemię. Jedyną zmienną – barwa obłoków: od oślepiająco białych po siwe, jak gołębie. Jesteśmy zawieszeni w nicości, kołysani przez wiatr. Moja rodzina cieszy się każdą chwilą lotu. Zaczyna się robić duszno. Odkręcamy nawiew. W ruch idą butelki z alkoholem. Bo jaka to podróż: Polaka bez dopalacza? Samolot bez paliwa nie poleci! Na siedzeniach przed nami napisy po angielsku i arabskie ślimaczki. LIFE VEST UNDER YOUR SEAT. Bezpieczeństwo raczej złudne: w końcu ile osób taka kamizelka uratowała?

21:25 Wysiadamy. Silny wiatr, stukot obcasów o metalowe stopnie. Międzynarodowe lotnisko im. Habbiba Bourguiby. Monastir. Tunezja.Kontrola przy bramkach metalu – jeden zaspany strażnik. Gwiżdże mi pasek, ale on macha na to ręką. Ogorzała skóra, pełne usta miejscowych. Żadnego czarnoskórego. Wybrzeże arabskie, nikła świadomość, że jest się w Afryce. W zasadzie to dziwne, że Afryka nieodmiennie kojarzy się z Murzynem i słoniem. Efekt "Murzynka Bambo", którym karmiono nas w dzieciństwie?

Opuszczamy halę przylotów. Kilkumetrowe juki, palmy, draceny. Chłodny powiew od morza. Autokar zabiera nas do dzielnicy hotelowej Skanes. Czerwono-białe krawężniki. Opony suną z szelestem po równym asfalcie. Mruczy klimatyzacja. Przy drodze ostrolistne krzewy, tyleż egzotyczne, co nieprzyjazne. Mijamy sztuczny akwen, wydzielony z morza do pozyskiwania soli.

W hotelu, zmęczeni, zobojętniali, toniemy w pościeli. Na obserwacje będzie jeszcze czas. Głuchy łoskot morskich fal długo nie daje zasnąć.

1 dzień

Hotelowa obsługa chętnie wita nas pojedynczymi polskimi wyrazami. Milczące kobiety w czarnych chustach sprzątają pokoje. Standard niski, jak na cztery gwiazdki. Czuć chlorem z krytego basenu. Niepokorna winda jeździ, jak chce. Hotel zbudowany w arabskim stylu, zdobiony mozaikowymi płytkami, marmurem. Wąskie, niskie korytarze, zaułki, splątane ze schodami, balkonikami. Labirynt. Nikogo. To jeszcze nie sezon. Cisza, długo można by błądzić. Skromne posiłki w formie bufetu. Bawi mnie mortadela podpisana jako salami.

Wypad na basen. Słońce przygrzewa, ale woda lodowata. Zimny wiatr. Od falującego granatu dzieli nas sto metrów, ale nie czuć jego zapachu. Niebo jest koloru morza. A może właśnie nieboskłon,  nurzając się w falach na horyzoncie, oddał im nieco swojej barwy?

Nagrzane płytki, zżółkła trawa. Na tym tle lśniące od olejku i potu ciała, ciemne okulary. Goście hotelowi łowią pierwsze promienie ultrafioletu. Animatorzy: Turek Kimo i czarnoskóry Rambo organizują aerobik przy dyskotekowej, hiszpańskiej muzyce. Okrzyki "a la derecha", "a la iz-quierda" (na prawo, na lewo) mieszają się z stukotem piłeczki na stole pingpongowym. Tynki w kolorze écru, zielonkawe dekory.

Plaża. Piasek jest jak mąka, natychmiast oblepia spocone ciała. Wodorosty mieszają się z miękkimi, włochatymi kulkami różnej wielkości. To utoczone przez fale kłębki włókien palmowych. Znajduję kwiaty. Są jakby mieszanką znanych mi gatunków. Na pozór bardzo swojskie, z drobnymi, smukłymi płatkami, coś na kształt margerytek. Czerwone, fioletowe, żółte. Inne są liście. Pękate, mięsiste, jak kaktusy bez kolców. Łodygi krzewią się nisko przy ziemi, niczym u rozchodnika. Wszędzie kręcą się żuczki gnojarki. Na świeżo pobielonych murach wokół hotelu mrówki mają swoje trasy. Jak wąskie czarne niteczki, sunące przez ramy krosien.

Po drodze do sklepu natykamy się na  wyliniałego dromadera pasącego się z głupawo zwisającą dolną wargą. Długie, beżowe rzęsy chronią oczy przed muchami. Kształt pyska sprawia wrażenie, że zwierzę się uśmiecha. Dromader uprzejmie pozuje do zdjęć i żegna nas ochrypłym rykiem.

Zgubiliśmy się. Pytamy przejeżdżającego dorożkarza, jak trafić do sklepu. Upiera się, że za 4 dinary nas podwiezie. Śpiewa „ Monikę, dziewczynę ratownika”. Dorożkę ma ozdobioną kiczowatymi, sztucznymi różami. Podaje nam cenę benzyny (1 dinar/ litr czyli ok. 2,50 zł) i bardzo przeżywa wiadomość, że w Polsce jest dużo droższa.

Dojeżdżamy do sklepu. Lokal w odrapanym budynku na skraju małego osiedla, szumnie nazwany „Miami Shopping Center”. Woźnica nie daje się zbyć i cierpliwie czeka, aż skończymy zakupy. Wiezie nas z powrotem.

Kelner ze straszliwą próchnicą przy kolacji pyta czy jesteśmy z Polski i uradowany wymienia: „Germany... Kostarika...” Tu utyka i pyta mojego ojca gorączkowo : „Co jeszcze, szef, co jeszcze?” Mój brat pierwszy zgaduje, że to drużyny, z którymi gra polska reprezentacja. Razem z kelnerem przypominają sobie w końcu trzeciego rywala – Ekwador.

Leczymy poparzenia słoneczne. Nawet filtry kremów nie poradziły sobie z afrykańskim żarem.

2 dzień

Brat ma pęcherze na twarzy. Nie schodzi na śniadanie. Wiatr osłabł i wieje teraz od lądu. Morze jest spokojne. Wybieramy się na wycieczkę do Al - Mahdii. Długo czekamy na jeżdżącą nadmorską trasą kolejkę. Łączy ona Sousse z Al – Mahdii. Wreszcie przyjeżdża. Stara i brudna. Spalinowa lokomotywa krztusi się czarnym dymem. Wagony cuchną moczem. Wszyscy tubylcy są grubo ubrani. Kurtki polarowe, skóry, jeansy. Wyróżniamy się, nie tylko jasną skórą. Mamy szorty, krótkie koszulki. Bilety kupujemy od otyłego konduktora w służbowym mundurze. Długi postój w Monastirze, potem pociąg się cofa do zwrotnicy i ruszamy dalej.

Jest strasznie gorąco. Skóra aż piecze. Ludzie stoją, nie ma miejsc. Dużo młodych, studenci, tylko część kobiet w czadorach, jednak nigdzie nie widać krótszych spódnic i obcasów. Staruszka naprzeciwko mnie ma na policzkach wytatuowane krzyże. Inna kobieta ma czarne od farby wnętrza dłoni. Mężczyzna obok mnie ma na dłoniach różowe placki blizn, jak po poparzeniu wrzątkiem czy kwasem.

Tunezyjczykom nie można robić zdjęć bez ich zgody. Kobietom bez pozwolenia ich męża lub opiekuna. Zwykle nie chodzą same. Młode parami albo z mężczyzną. Starsze, zamężne, z mężem lub dziećmi.

Mijamy gaje oliwkowe, pola uprawne. Wszędzie leżą śmieci. Dzikie wysypiska. Całe hektary zasłane śmieciami. Niektóre stosy się palą. Wszechobecny smród męczy gorzej niż upał. Przystanek w dzielnicy przemysłowej. 2 fabryki. Wciąż widać budowy, nieukończone domy, sklepy. To tutejszy sposób na unikanie podatku od nieruchomości. Za budowę się nie płaci. Z pozornie gotowych domów wystają żelazne pręty zbrojeń. W takim stanie stoją nierzadko po wiele lat.

Al – Mahdia. Śmierdzi: rybami, ropą, śmieciami. Omijamy port. Przechodzimy przez bramę z X wieku, Skifę el-Kahk, do mediny - starego miasta. Oglądamy meczet z ośmiobocznym minaretem. Kolejny meczet, zwany Wielkim, jest kopią dawnej świątyni dynastii fenickiej Fatymidów. Mijamy turecki fort z XVI w.Docieramy wreszcie do cypla, wcinającego się głęboko w morze. Na jego krańcu stoi latarnia morska, zbudowana na ruinach wieży strażniczej. Strzegła ona fatymidzkiego portu. Otacza ją ogromny cmentarz. Białe, zwykle marmurowe nagrobki, tablica i coś w rodzaju wąskiej rynienki. Przy niektórych stoi krąg siedzisk. W kulturze islamu do tradycji należy doroczne ucztowanie przy grobach.

Na cmentarz wdarło się kilka owiec. Przyciąga je tutaj soczysta trawa. Kilku chłopców siłuje się z czarnym baranem, który wskoczył na jedną z rynienek i nie chce zejść .

Silne fale kruszą starożytne fenickie mury. W skałach nad samym morzem płytkie i wąskie koryta – ślady po grobach fenickich. Teraz leżą w nich puszki po piwie. Idziemy dalej, promenadą wokół cypla. U stóp latarni jest ogrodzone niską siatką boisko do piłki nożnej - muszą uważać na mocne wykopy:)

Skalne wysepki i małe groty wypłukane przez fale to ulubione miejsce schadzek zakochanych. Co chwila mijamy pary młodych ludzi. Ukrywają się tu przed rodzinami i surowymi regułami swojej religii. O fragment średniowiecznego muru jakiś rybak oparł swoją wędkę.Obchodzimy cypel dookoła. Zauważam pancerny okręt. Robię parę zdjęć, choć za coś takiego można dostać zarzut szpiegostwa. Zakazane jest też fotografowanie policjantów.

Tunezja, choć władzę tutaj określa się jako system prezydencki, jest krajem ukrytej dyktatury. Habbib Bourguiba, który w 1955 roku wyzwolił Tunezję spod kontroli Francji (była to francuska kolonia), był prezydentem 30 lat. W 1987 roku przejął władzę Zin Al-Abidin Ben Ali. Sprawuje ją po dziś dzień. W 2004 roku oficjalne statystyki poparcia wynosiły 94.48%.

Zagłębiamy się w plątaninę uliczek. Nierzadko zaułki prowadzą do jednych drzwi. Wąskie i ciasne. Drzwi najczęściej rzeźbione, dwuskrzydłowe. Klamki są pośrodku skrzydeł. Portale mają ozdobne gzymsy, wykładane są mozaikowymi płytkami. Z jasnych ścian odłazi farba, wszystko jest pokryte warstwą piaskowego pyłu. Na ulicach chłopcy grają w piłkę. Ciągle ktoś nas zaczepia. Wciąż usiłują nam sprzedać jakieś fajki wodne, dywaniki, chusty, biżuterię, pluszowe wielbłądy, skórzane torebki. Cały ten kiczowaty chłam dla turystów wali się na nas na każdym zakręcie, wysypuje się z drzwi i okien, atakuje, przytłacza. Przyspieszamy kroku. Wstyd się przyznać, ale po prostu uciekamy.

W Tunezji, jeśli wchodzisz do sklepu, to po to, by coś kupić. Do Polek, które robiły zakupy, wołano: ”Ładna, piękna!” „Kocham cię!”. Gdy wychodziły z pustymi rękami, słyszały: „Baba Jaga”.Jakieś polskie wycieczki nauczyły miejscowych tanich rymowanek. Okrzyki: „Wiagra dla szwagra”, „Dobra dobra zupa z bobra...” i „Wszystko za darmo, za darmo” towarzyszą nam przez całą drogę.

Przed nami wieże starych meczetów. Zapiaszczony asfalt. Oparte o ściany stoją zajeżdżone motocykle, przerdzewiałe rowery. Trąbią na nas żółte taksówki. Mijamy zakład cieśli. Zapach żywicy. Kawałek dalej, przez otwarte drzwi widać starszego człowieka, który, przy ogromnym krośnie, tka dywan. W małym pomieszczeniu jest ciemno i chłodno. Zachwycona, proszę o pozwolenie na zdjęcie. Kiwa głową z uśmiechem. Przyzwyczajona do napiwków, chcę dać mu za uprzejmość dinara. Wciąż uśmiechnięty, kręci przecząco głową. Odchodzimy. Stary tkacz nie powiedział do nas ani słowa.

Wychodzimy na większą ulicę. Sklepy, wysokie ceny. Hałas, stare auta, zabiedzone konie ciągnące wozy z odpadków metalu i drewna. W powrotnym pociągu spotykamy parę Polaków. Rozmawiamy o zakupach i wycieczkach.

Gdy ze stacyjki pociągu idziemy do hotelu, spotykamy znajomego dromadera z samicą i młodym. Całą trójkę karmi właściciel. Przywołuje nas. Robię zdjęcia. Ten znika na chwilę, wraca z improwizowanym siodłem z drewna i wypchanego worka. Pytam o cenę, ale nie odpowiada. Po przejażdżce siostry żąda 10 dinarów. Mamy przy sobie niecałe 9. Nie wierzy, zagląda nam do portfeli. Wreszcie bierze, co dajemy:)

3 dzień

Godzinę zajmuje nam złapanie większej taksówki, tzw. louagea przy głównej drodze. Stoimy w pełnym słońcu. W krzewie z rurkowatymi liśćmi i kremowymi kwiatami rozpoznajemy składnik hotelowych deserów. Ten sam słodki, przypominający akację, zapach. W południe zatrzymuje się koło nas zużyty busik osobowy i w końcu pędzimy do Sousse. Zwykłe, czteroosobowe taksówki są żółte. Louage są większe, zwykle ośmioosobowe, białe z czerwonym pasem. Mają stałe stawki. W Sousse jest ich stacja.

Gwar, masa ludzi i aut. Louage stoją w ogonkach pod tablicami z nazwą miejscowości docelowej. Postój ocienia obskurna buda z falistej blachy.Ktoś nas zaczepia, pyta, gdzie jedziemy, ciągnie do kasy. Kupujemy bilety do El-Jem, prowadzą nas do auta. Czekamy 5 minut, aż bus się wypełni. Kierowca to niski starszy człowiek z twarzą jak skorupa orzecha włoskiego, brązową i pomarszczoną. Ciepło ubrany jak i reszta miejscowych, z muzułmańskim czepkiem, tzw. fezem, na głowie.

Na stacji ktoś zamiata liściem palmowym. W Sousse są porządne chodniki i ulice. Ale w gorszych dzielnicach wszystko pokrywa warstwa piachu i odpadków.

Wyjeżdżamy z miasta. Natykamy się na ogromną hałdę śmieci. Z zieleni łąk i gajów oliwkowych ostro odcinają się, stojące grupkami, budynki przemysłowe, groźne linie wysokiego napięcia. Wzdłuż autostrady potężne opuncje,  krzewiaste akacje z 6-centymetrowymi cierniami. Mijamy kolejne miejscowości, podobne do siebie, mamy wrażenie, że kręcimy się w kółko. Wszechobecny brud sprawia, że wioski i miasta są jak liszaje na żółto - zielonej twarzy ziemi. I znów pola, oliwkowe gaje. Oliwki dominują. Ruda gleba, upały – niewiele upraw czuje się dobrze w takich warunkach.

Rozklekotany busik osiąga zawrotne prędkości. Momentami zwalnia – to znak, że w pobliżu czyha policja. Zwykle to biały terenowiec z zielonymi pasami. Funkcjonariusze w zielonych mundurach  i kapeluszach na modłę amerykańską. Nie mają radarów. Chyba zatrzymują na oko. Wśród samochodów dominują francuskie i niemieckie marki: peugeot, renault, volkswagen.

Po godzinie jazdy na horyzoncie pojawia się zarys murów amfiteatru rzymskiego – najważniejszego zabytku El-Jem. Okolice amfiteatru to ośrodek handlowo-kulturowy. Można tu wszystko kupić, zjeść każdy rodzaj potrawy. Grupki mężczyzn obserwują nas zza stolików. Palą shishę i piją miętowy czaj. Leniwe popołudnie. Amfiteatr pochodzi z III w. n. e. Jest eliptyczny. Mieścił 30 tys. ludzi. O 13 tys. mniej niż rzymskie Koloseum. Jest trzecim co do wielkości amfiteatrem na świecie. Zbudowano go z miękkiego, miejscowego piaskowca, więc duża część nie dotrwała do naszych czasów. Wciąż trwają prace konserwacyjne. Część arkad odrestaurowano, zrekonstruowana jest część widowni. Gołębie mają tu pełno gniazd.

Krążymy korytarzami, schodzimy do lochów pod areną. Ogrania mnie lęk, jakby ktoś lada chwila miał zatrzasnąć za nami kraty. Chyba atmosfera strachu i bólu wsiąkła w te mury.

W wędrówce między kolumnadami natykamy się na tunezyjską rodzinę turystów, która posila się na kocu. Trójka dzieci, rodzice. Wlepione w nas pary oczu. Kobieta wita nas z uśmiechem i zaprasza do skromnego posiłku. Jedzą leczo z plastykowych talerzy. Nie chcemy przeszkadzać. Dziękuję i życzę im smacznego. Idziemy dalej, ale czuję wielką radość. Jakby to, że Tunezyjka w czadorze zaprosiła nas do wspólnego jedzenia, było symbolem, że tak różne światy mogą współistnieć. Na chwilę znikły zastępy Talibów i lęk przed surową wiarą w Allacha. Przez moment byliśmy tacy sami. Dzisiaj wiem, że postąpiliśmy niegrzecznie, odmawiając wspólnego posiłku. I żałuję, że nie dołączyłam do grupki na kocu, dzieląc się z dzieciakami podtopionym snickersem z plecaka:)

W skwarze piechotą idziemy do muzeum mozaiki. Powstało na ruinach domu czci Dionizosa, z zachowaniem jego kształtu.  Na ścianach i w podłogach odrestaurowane mozaiki. Duże, piękne, po kilka metrów kwadratowych powierzchni z kolorowych kostek 0,5 x 0,5 cm. Tematyka: historia Rzymu, bogowie, mity, dzikie zwierzęta, motywy roślinne. Na zewnątrz ruiny rzymskiego domu, zwanego „Domem Afrykańskim” ze względu na tematy mozaik, które wciąż zdobią jego podłogi.

Nieopodal trwają jakieś wykopaliska, ale nie idziemy tam - upał pozbawił nas sił. Odpoczywamy na ławce pod betonową pergolą. To nie południe jest najbardziej gorące. To właśnie godziny popołudniowe, do 15, są mordercze. W chwilach, kiedy ustaje wiatr, powietrze parzy niczym wrzątek.

Wracamy do stacji louage'y. Mija nas dziewczyna... w moherowym swetrze:)W busie młoda Tunezyjka zaczepia moją mamę. Z uśmiechem wskazuje najpierw na policzek, potem wnętrze dłoni. Mama, oczywiście, zaraz pyta, czy nie jest brudna na twarzy. Wspólnie interpretujemy ten gest jako pochwałę: może urody, albo jasnej skóry?

Stacja w Sousse. Gdy wysiadamy, natychmiast z renault kombi krzyczy do nas młody kierowca: „Monastir??”. Uparcie pytam o cenę, gdy nie chce odpowiedzieć, od razu uświadamiam go, że zapłacimy dinara za osobę. Śmieje się i każe nam szybko wsiadać, mówi coś o policji. Wyjeżdżamy ze stacji. Przy bramie strażnik smaga chłopaka przez okno trzcinką. Śmieją się. Domyślam się, że ten kurs jest nieco na lewo – auto powinno czekać w ogonku na swoją kolej. Kierowca, zadowolony, kupuje po drodze papierosy i puszcza na pełny regulator arabską muzykę z kaset. Zaczepia moją siostrę, mówi o niej „la gazelle”. Mój ojciec cierpi, siedząc przy głośniku:)

4 dzień

Wyprawa do Monastiru. To o tym mieście Mahomet powiedział: „Na zachodzie, w Ifrikijji, znajduje się jedna z bram raju. Zwie się Al-Monastir.” Pod hotelem kierowca żółtej taksówki chce od nas 6 dinarów za 4 osoby. Targuję się do zwykłej stawki (dinar/os.). Taksówkarz śmieje się ze mnie, że znam tylko tyle francuskiego, żeby wytargować cenę. W Monastirze instruuje nas, gdzie co jest i wysadza w centrum mediny – starego miasta.

Typowe, ale niespodziewanie całkiem czyste. Otoczone wysokim murem z piaskowca. Obchodzimy je wokół. Mężczyźni w kafejkach nie ukrywają badawczych spojrzeń. Niektórzy palą fajki wodne.Wszędzie, gdzie jesteśmy, śledzą nas spojrzenia ciemnych oczu. Widok bladoskórych turystów nie jest dla nikogo nowością, a jednak nie odrywają od nas wzroku. Nie patrzą ciekawsko czy wrogo. Nie da się tego opisać. To trzeba poczuć samemu.

Idziemy do ribatu, po drodze mijamy piękny meczet. Bramy wejściowe nawiązują do rzymskich łuków tryumfalnych. Ribat to warownia, jej pierwsza bryła powstała w IX w.n.e. jako meczet, potem kilkakrotnie była przebudowywana. Spowodowało to architektoniczny chaos. Korytarze, wnęki, celki, wąskie przejścia, niskie drzwi, piwniczki, korytarze do nikąd, portale przecięte na pół filarem lub ścianą, schodki, okna zamurowane, okna wybite w murze, tarasy, baszty, komnaty, kolumny. To wszystko składa się na miszmasz stylów i kultur, labirynt, w którym gubimy się i odnajdujemy za chwilę ponownie.

Błądząc po zaułkach natykam się na tunezyjskiego robotnika. Woła mnie i pokazuje blaszany, błękitny imbryk w glinianej misce z żarzącym się węglem. Każe mi robić zdjęcia. Zapewne ten imbryk fascynuje turystów, jego właściciel chciał więc zachwycić i mnie. Roznieca żar słomkowym wachlarzem. Robię fotki. Prosi mnie o papierosa, ale nie palę. Idę dalej. Potem, już z rodziną, spotykamy go raz jeszcze. Pokazuje nam piękny portal i pozuje do zdjęć.

Wspinamy się na wysoką wieżę obserwacyjną. Widać port, po drugiej stronie płytką zatokę, gdzie, na pół km w głąb morza, woda ma głębokość metra. Panorama miasta. Widać je po same krańce. Zabudowa wszędzie tutaj ma po 1, 2 piętra. Tu i ówdzie tę monotonię przerywa strzała wieży meczetu.Schody w dół. Ciemno, ciasno, ślisko. Jak zbiegał tędy wartownik? Musiał się staczać!:)

W ribacie jest muzeum sztuki islamu. Niestety, zamknięte. W Tunezji na skutek różnic religijnych i kulturowych niektóre obiekty zamykane są w niedziele, a niektóre w poniedziałek. Trudno się w tym zorientować.

Kierujemy się do mauzoleum Habbiba Bourguiby. Kazał je zbudować przed swoją śmiercią. Do budynku o kształtach meczetu z 2 wieżami wiedzie szeroka brukowana aleja z ławkami i latarniami. Przez imponującą bramę wchodzimy na marmurowy dziedziniec otoczony kolumnadą. Przed nami ciężkie skrzydła złoconych wrót frontowych mauzoleum. Zakaz wejścia. Wchodzimy bocznymi drzwiami.

Momentalnie porywa nas wartownik i opisuje wszystko koślawym angielskim. Zabiera mi aparat i każe nam pozować do zdjęć. Trzeba mu dać napiwek, żeby zostawił nas w spokoju:)

Teraz wiemy, co trzeba. Ściany są z kararyjskiego marmuru, podłoga ze szwedzkiego granitu, sufit ze złoconego oliwkowego drzewa. Półokrągłe wnęki wyłożone są małymi, złoconymi płytkami kryształu. Z szafirowej kopuły zwiesza się trzytonowy żyrandol z ponad 3600 kryształowych oczek. W centrum okrągłej komnaty stoi sarkofag z marmuru. Zmarły prezydent jest jednak nie w, ale pod nim. W osobnych, już nie tak ozdobnych, ale w całości marmurowych komnatach: nagrobki rodziny Habbiba, jego stroje, meble gabinetowe, rzeczy osobiste.

Wracamy przez cmentarz. Niektóre nagrobki są z piaskowca, tak stare, że kruszą się pod palcami. Zwiedzamy port, przystań jachtów. Ciasno upakowane, czekają na rozpoczęcie sezonu.

W knajpce portowej jemy przepyszną pizzę. Jako przystawki podano nam kulki z ryby i tzw. briki, czyli trójkąciki z francuskiego ciasta z nadzieniem serowym.W jedzeniu tunezyjskim jest dużo ciasta, pomidorów, kapary i oliwki. Widać wpływy francuskie: ciasto francuskie, naleśniki, bagietki. Na śniadanie croissanty wszystkich odmian. Dużo słodyczy. Daktyle i figi w dżemach, na ciastkach. Łatwo dostać kuchnię włoską: pizzę, spaghetti, lasagne.

Idziemy do sklepu. Mijamy złocony posąg Habbiba Bourguiby przedstawionego jako dziecko. W markecie chcę kupić arabską muzykę. Przy regale z kasetami rozmawiam z Algierczykiem Alim. Ma koszmarną próchnicę, połamane zęby. Nie zna angielskiego, mój francuski jest słaby, z trudem się dogadujemy. Pomaga mi wybrać składankę.

Taksówkarz za drogę powrotną chce od nas 7 dinarów! Zaczynamy twarde negocjacje. Śmieje się i zaprasza nas do auta. Targowanie jest tu zwyczajem. Miejscowi tracą szacunek do człowieka, który kupi cokolwiek bez targu, po zwykle bardzo zawyżonej cenie. Polak, z którym mieliśmy okazję rozmawiać, kapelusz za 15 dinarów kupił w końcu za 3.

Wyśrubowana cena to zaproszenie do rywalizacji na argumenty, walki o jak największy zysk, która daje satysfakcję i sprzedającemu i kupującemu.

6 dzień

Znowu wieje. Postanawiamy ostatni dzień spędzić na plaży. Silne wiatry oczyściły dno z glonów. Opalamy się, pływamy. Robimy zawody, kogo fala uniesie najdalej. Z zanurzeniem trzeba trafić idealnie w moment, gdy się łamie. Gdy jest silna, niesie nawet kilkadziesiąt metrów. Na lunch jemy pizzę. Kelner jest rozmowny, dyskutujemy po angielsku. Rudy kot drzemie pod zakurzoną juką. Przeczekuje upał. Dostaje trochę mięsa z pizzy.

Pył jest wszędzie. Jeśli nie ten pustynny, z piasków Sahary, to znad morza, z plaży. Zakurzone są ulice, budynki, auta. Zakurzone wielbłądy, kwiaty. Zakurzeni ludzie. W godzinach popołudniowych miasta zasypiają. Sjesta do czternastej. Pył dusi, ucisza. Martwota Sahary wdziera się do ciał i dusz. Woda i cień stają się jedynymi pragnieniami. A przecież to kwiecień. Zima. Tunezyjczycy noszą kurtki!

Koniec posiłku i oczywiście zwykła dyskusja: Ile dać napiwku? Świat tutaj kręci się wokół cen i napiwków. Dać, czy nie dać? A jeśli dać, to ile? W Tunezji praktycznie za każdą uprzejmość należy się parę groszy.

7 dzień

Na lotnisku postanawiamy za pozostałe dinary kupić pamiątki. Waluty nie wolno wywozić za granicę, a kurs ponownej wymiany jest niekorzystny. Zaopatrujemy się w pamiątki. Urocze, choć kiczowate: małą fajkę wodną, tamburyno, klatkę dla ptaków przypominającą kopuły Kremla. Dzisiaj klatka stoi w moim pokoju obwieszona biżuterią, zachwycając gości.

W strefie wolnocłowej głównie Polacy przepychają się przy półkach z alkoholem.

Samolot. Patrzę na załogę i przychodzi mi do głowy, że nie ma wielu takich zawodów jak ten (no, jeszcze żołnierz),  gdzie życie ludzkie tak bardzo zależy od innych ludzi. Wymieńmy: konstruktorzy maszyn, obsługa naziemna, mechanicy. Obsługa wieży, meteorolodzy. Kapitan. Celnicy, armia uzbrojonych strażników z wykrywaczami metalu (tak przy okazji: nieświadomie wniosłam scyzoryk na pokład. Nie zauważyli.). Wystarczy, że jeden element tych układanki zawiedzie i giną ludzie. A stewardzi i stewardessy ryzykują codziennie. Co dzień ufają, że układanka jest cała i ani jeden puzzel nie został w pudełku.

Na Okęciu zmieniają taśmę bagażową naszego lotu i nie informują nas o tym. Przez pół godziny nasze bagaże jeżdżą podpisane „Sofia” na taśmie kilkanaście metrów dalej. Wiem już, że na pewno jestem w domu.

 

 Tworzyłam tę relację na bieżąco 3 lata temu. Nie jest fachowa, tak samo jak zdjęcia, mimo to mam nadzieję, że wam się spodobają:) Pozdrawiam

  • P4150638
  • P4160666
  • P4160677
  • P4170751
  • P4170752
  • P4170776
  • P4140533
  • P4140556
  • P4150575
  • P4150592