Podróż MAJORKA - W Palmie pod palmą



2014-08-13
Majorka - wyspa 550 kilometrów wybrzeża i ponad 200 plaż, a w jej sercu Palma zwana małą Barceloną, labiryntem smaków, perłą mauretańskiego stylu. Miasto, w którym można i pozwiedzać, i potańczyć, a także dobrze zjeść, pokąpać się w morzu oraz poplażować. 

"Majorkańczyk zawsze znajdzie jakiś powód, aby się nie spieszyć. Życie jest takie długie!" - pisała George Sand w swych wspomnieniach zatytułowanych "Zima na Majorce". Jej słowa były wprawdzie ironiczne, lecz słodka mañana jest chyba rzeczywiście najlepszą strategią, by dobrze wypocząć pod tutejszymi palmami. Najlepiej z kieliszkiem Sangrii wzbogaconej lodem i owocami.
 

Do Palmy leci się z Warszawy trzy godziny - znaleźć się tam więc można szybciej niż na przykład w Kołobrzegu. Lotnisko jest blisko miasta, do centrum kursują autobusy: jedynka zawozi nas w pół godziny w okolicę hotelu. Nazwy kolejnych przystanków wyświetlane są na panelu wewnątrz pojazdu, więc niezależnie od pory dnia trudno się pomylić.
Jak przyjemnie spędzić tu dzień? Do 16 pozwiedzać, by uniknąć leżenia na plaży w największy upał, potem napić się wina z widokiem na imponującą katedrę La Seu lub podcienia na Plaça Major (w jednej z pizzerii można tam zostać obsłużonym nawet po polsku ;-)), następnie w opcji topless lub classic bez strachu przed oparzeniami słonecznymi porozkoszować się białym piaskiem i słoną wodą, a wieczorem potańczyć w jednym z licznych klubów.  

Rano można naładować akumulatory dobrym śniadaniem. Kawa "con leche', sok wyciskany z pomarańczy i hiszpański omlet - z dużą dawką ziemniaków i jajek oraz w towarzystwie bagietki. Po takim zestawie ochota na paellę lub hamburgera - królową i króla większości tutejszych lokali - przychodzi dopiero po południu. A nawet wieczorem, jeśli w międzyczasie człowiek skusi się jeszcze na lukrowane ciastko

Zwiedzanie warto zacząć od promenady Passeig de Born, która od dziesięcioleci jest świadkiem i fiest, i demonstracji. Jedna z nich właśnie się odbywa - kilka osób skanduje lewicowe hasła i macha transparentami, a policjanci z pewnej odległości pilnują, by sytuacja nie wymknęła się spod kontroli. W tle tego spektaklu rozgrywa się inny, mniej poważny: spiderman w klapkach sprytnymi ruchami sznurka rozpiętego między dwoma patykami wyczarowuje wielkie kolorowe bańki mydlane. Rosną, mienią się w słońcu i giną śmiercią naturalną lub rozerwane palcem któregoś z przechodniów. 

Od strony sfinksów, które z gracją i symetrią zamykają ten odcinek Passeig de Born (napis BOSS w tle jednego z nich sugeruje nawet, że to ONE tu rządzą), widać już imponującą La Seu zwaną katedrą morza ze względu na bliskość tego akwenu, katedrą światła z powodu zdobiących ją 87 okien oraz katedrą przestrzeni - nawa główna ma ponad 120 metrów długości, a szerokość świątyni to dumne 55 metrów. Historia tej wspaniałej budowli sięga XIV wieku, ale są w niej też liczne nowsze elementy wystroju - jak na przykład ustawiony w miejscu barokowego ołtarza kontrowersyjny kuty baldachim autorstwa Gaudiego.

Katedrę warto podziwiać w niedzielę w czasie, gdy teoretycznie nie jest otwarta dla zwiedzających. W godzinach oficjalnego zwiedzania wstęp do niej (i do znajdującego się w niej Museu de la Catedral) kosztuje bowiem 6 euro, a w okolicach niedzielnych nabożeństw można wejść bez biletu. 
Gra świateł w La Seu jest niezwykła nie tylko dzięki licznym oknom. Środek budowli rozświetla także rozeta o średnicy 11,5 metra - ponoć największa gotycka rozeta na świecie. Składa się ona z ponad 1230 kawałków kolorowego szkła bajecznie ożywianego śródziemnomorskim słońcem. Z ciekawostek warto też wypatrzyć nietypową płaskorzeźbę przedstawiającą Ostatnią Wieczerzę - stół w niej ułożony jest pod takim kątem, by oddawał nieco perspektywę, ale by nie wystawał za bardzo ze ściany. W efekcie wygląda on tak, że zamiast podziwiać postaci wokół stołu człowiek podświadomie zastanawia się, czemu jedzenie nie spada z blatu i dlaczego właściwie apostołowie jedzą... hamburgery :-)

Budowlę warto obejść błądząc w okalających ją wąskich uliczkach. Są w nich kolorowe sklepy z pamiątkami, z których towar wylewa się we wszystkie strony przyciągając kolorami wzrok turystów. Sukieneczki do flamenco, mozaikowe jaszczurki, dewocjonalia, sobreros. Mierzymy kapelusze z szerokim rondem. Szkoda, że nie zmieszczą się do walizki... Na lotnisku okaże się, że co sprytniejsi pasażerowie wywożą na głowie nawet po kilka okazów z dużymi rondami.   

Jednak najpiękniejszy widok na katedrę rozciąga się od strony morza. Idąc w dół do Parc de La Mar mijamy ulicznych handlarzy prezentujących na chodniku podróbki Ray-Bana i Louis Vuittona. Mająca dobre 1,80 metra wzrostu Hiszpanka (a może Hiszpan?) w stroju flamenco zachęca do wspólnej fotki. Pytam się o cenę. Co łaska, a właściwie "ile podpowie ci serce" - odpowiada. Sprytna strategia - bo na przykład hasło typu 2 euro mogłoby odstraszyć klientów, a apel do serca zmiękczy prawie każdego. Pozując słyszę, że Hiszpan(ka) w oczekiwaniu na klientów słucha sobie muzyki z MP3-ki. Fakt, że o dziwo tłumów w Palmie nie ma. Albo to nie sezon, albo inne wyspy są teraz bardziej modne. Choć oczywiście w hotelu z rana pierwszym językiem, jaki słyszę, jest niemiecki. W końcu jestem w - jak słyszałam ostatnio w "Circus HalliGalli" - siedemnastym landzie. 

Idziemy dalej w dół. Magik wisi na kiju, który trzyma w ręku drugi magik; jak oni to robią? Fotografujemy się z wachlarzemkupionym w sklepiku koło katedry i zasiadamy na tarasie The Guinness House. Jest stąd rzeczywiście - tak jak lokal chwali się na stronie internetowej - najpiękniejszy widok na katedrę, a ponadto - wbrew nazwie - serwowane jest tu także smaczne hiszpańskie wino. Idealne miejsce na relaks, uprzyjemniany jeszcze występem akrobatów, szybko niestety przerwanym przez kelnerki, które nie chcą, by ich potencjalne napiwki lądowały w kapeluszu artystów.

Do lat 60-tych XX wieku morze sięgało aż do murów miejskich. Teraz zastępuje je tu sztuczne jezioro, w którym odbija się katedra. Okolone jest ono Parc de La Mar, w którym z jednolitego beżowego tła wybijają się kwitnące kwiaty, równo rosnące palmy, kolorowy mural autorstwa Joana Miro.

Park zamyka Passeig Maritim wyglądający trochę jak promenada, po której w "Californication" przechadzał się z córką Hank Moody. Oddziela on starówkę od morza niczym cięcie nożem - tak inaczej tu niż nad Bałtykiem, gdzie do wody idzie się mijając las, krzewy i wydmy. Po szosie na Passeig Maritim suną samochody, dalej piesi idą w kierunku plaży, potem po specjalnej drodze mkną wrotkarze i rowerzyści. To oni, a nie piesi, mają najpiękniejszy widok na fale uderzające w skały i na złoty piasek plaży. Po rozgrzanych płytach miło jest iść na bosaka; nie leży tu ani jeden niebezpieczny dla stóp śmieć, pet czy butelka - cała Palma jest zresztą bardzo czysta. Może to jednak nie Kalifornia, może to Miami... Mija nas właśnie żółty kabriolet - czy nie takim jeździła jedna z ofiar Dextera?

Na plaży tłum się smaży, niektóre panie opalają większy procent ciała niż inne, obok nas jakaś matka pokrzykuje "Alejandro, Alejandro" na uciekającego jej niesfornego malca. Słyszę w głowie Lady Gagę i skaczę wraz z falami rozkoszując się przyjemną temperaturą wody - ma pewnie gdzieś 25 stopni. Nie można się jednak oddać się relaksowi w pełni, bo stale trzeba zerkać na torebkę. Młody chłopak właśnie delikatnie kopie ją nogą sprawdzając, czy ktoś się zainteresuje rzeczami, czy też można je sobie przywłaszczyć. Nasz sprint powoduje, że odchodzi jak gdyby nigdy nic. Może nam się tylko zdawało?

Gdy już plaża się znudzi - choć niektórym nie nudzi się chyba nigdy sądząc po stopniu zaróżowienia ciał - można znów iść do miasta. W uliczkach kryją się urokliwe sklepiki, winiarnie, salony jubilerskie sprzedające majorkańskie perły oraz klimatyczne podwórza. Błądząc warto dojść na Plaça Major wyglądający jak mniejszy brat barcelońskiego Plaça Reial. Tutaj też uliczni artyści zabawiają kawiarnianych gości, a spacerowicze podnoszą głowy podziwiając rytmiczne arkady. Warto też zobaczyć spokojniejszą siostrę barcelońskiej Rambli. Ta majorkańska jest znacznie węższa i mniej zatłoczona. Gdy chodzi się ulicami, w oczy rzucają się paszcze wjazdów do parkingów podziemnych, które co jakiś czas wyglądają z podziemia: dzięki temu systemowi parkujące samochody nie blokują chodników. Zresztą po Palmie równie miło jest jeździć, co spacerować: ruch uliczny odbywa się tu niezwykle sprawnie, a autobusy punktualnie podjeżdżają na przystanki. 

Miasto kryje dużo pereł, nie tylko tych wyławianych z morza: niemal każdy tutejszy zakątek przy bliższym oglądzie wydaje się ciekawy. Tu patrzy na nas maszkaron, tam siedzi zamyślona rzeźba, ówdzie mury ożywia oryginalne graffiti. Latające nad starówką mewy oznaczają mnie "na szczęście". Idziemy dalej. Koło portu rozciąga mały bazar z rękodziełem. Zaciekawiają nas na nim barwne, niemal karaibskie obrazy, które przy bliższym oglądzie zdradzają swoje recyklingowe pochodzenie. Ciekawe są też kolorowe plecionki na bazie sznurka. 

Noc na Majorce należy do klubów. Otwierając swe podwoje około 23.00 zmieniają one całkowicie oblicze miasta. Wersję pastelową i leniwie upalną zastępuje wersja pełna świateł, dźwięków i jaskrawych kolorów. Wzdłuż Avenidy Gabriel Roca kluby sąsiadują z klubikami, a bary z kafejkami. Można napić się tam mohito, a potem tańczyć do rana przy rytmicznym reggaetonie. Nowe hity mieszają się ze starszymi, "ajajaj, ajajajaj" śpiewa cała sala. Około 1.00 wpada ekipa niemieckiej telewizji i kręci w klubie sceny do jakiegoś reality show. Tańczącym zupełnie to nie preszkadza - ruszają się jak w transie. W bocznych uliczkach panie w mini czekają na panów (im bliżej rana, z tym większym znudzeniem na twarzy), a po głównej avenidzie spacerują młodzi tubylcy, ludzie w średnim wieku i turyści podziwiając portowe światła i wstępując na drinki. 

Kolejny dzień, kolejne odkrycia. Minipark wyłożony kolorowymi płytkami przy Av. Joan Miro. Restauracja fińsko-baskijska z wywieszonym menu w suomi i po szwedzku. Plaça Espanyaze statuą przedstawiającą króla Jakuba I Zdobywcę, z którym wiąże się niezwykła historia: ponoć nie zostałby poczęty, gdyby jego matka, królowa, w mroku alkowy nie podała się za kochankę niewiernego króla-ojca. 

Słońce praży, ale powietrze jest na tyle suche, że upał nie doskwiera. Parasole z białego sznurka szumią na wietrze, palmy odcinają się od błękitu nieba, a mewy znów dziś może komuś wywróżą szczęście. Gdybym miała wybierać Polsce siedemnaste województwo, to też wybrałabym Majorkę.
  • 25719557 - Palma de Mallorca W Palmie pod palmą
  • 25719558 - Palma de Mallorca W Palmie pod palmą
  • 25719559 - Palma de Mallorca W Palmie pod palmą
  • 25719560 - Palma de Mallorca W Palmie pod palmą
  • 25719561 - Palma de Mallorca W Palmie pod palmą
  • 25719562 - Palma de Mallorca W Palmie pod palmą
  • 25719563 - Palma de Mallorca W Palmie pod palmą
  • 25719564 - Palma de Mallorca W Palmie pod palmą
  • 25719565 - Palma de Mallorca W Palmie pod palmą
  • 25719566 - Palma de Mallorca W Palmie pod palmą
  • 25719567 - Palma de Mallorca W Palmie pod palmą
  • 25719568 - Palma de Mallorca W Palmie pod palmą
  • 25719569 - Palma de Mallorca W Palmie pod palmą
  • 25719570 - Palma de Mallorca W Palmie pod palmą
  • 25719571 - Palma de Mallorca W Palmie pod palmą
  • 25719572 - Palma de Mallorca W Palmie pod palmą
  • 25719573 - Palma de Mallorca W Palmie pod palmą
  • 25719574 - Palma de Mallorca W Palmie pod palmą
  • 25719575 - Palma de Mallorca W Palmie pod palmą