Pierwszy dzień spędziłem na włóczędze ciasnymi uliczkami Thamelu, czyli takiej dzielnicy turystycznej, pełnej hotelików, knajpek, sklepów z pamiątkami, agencji turystycznych. Jeśli ktoś pomyśli, że miałem lekki dzień to się strasznie omyli. Że mnie też coś nie przejechało w ten dzień to ja się dziwię. Wygląda to mniej więcej tak, uliczka wąziutka, że tylko jeden samochód się zmieści, to znaczy w europejskich warunkach tylko jedno auto by się zmieściło. W Nepalu sprawa przedstawia się zgoła inaczej. Nepalczycy sądzą, że miejsca jest aż nadto dla dwóch aut i kilka skuterów. I naturalnie wszystko to wyprzedza się co chwila . Mam dziwne wrażenie, że podobnie jak w Indiach tutaj też klaksony używane są cały czas…ale jestem nieomal pewien, że tutaj przybrało to formę nie bezładnej kakafoni dźwięków ale raczej sformalizowanego kodu. Za każdym razem gdy jechałem taksówką, kierowca trąbił do upadłego, w gruncie rzeczy kierując jedną ręką, a druga trzymając nieustannie na klaksonie, ale trąbił inaczej na riksze, inaczej na skutery a jeszcze inaczej na inne auta czy pieszych, inaczej trąbił gdy chciał wyprzedzać a inaczej jak stał w korku.
Wracając jednak do spacerku po Thamelu. Już wspomniałem, że miejscowi sądzą, że miejsca jest aż nadto dla wszystkich na wąskich uliczkach. Problem jednak polega na tym, że nie ma go. Tzn nie ma go dla pieszych. Tam po prostu nie było chodników. Więc trzeba było się przeciskać między autami, lawirować i umykać spod kół wszędobylskich skuterów. I do tego trzeba pamiętać, że jako pieszy byłem na samiuśkim końcu łańcucha pokarmowego. Więc wyobraźcie sobie jak pomykam niczym ta łania w japonkach po dziurawej ulicy starając się jednocześnie nie połamać pęcin jak i nie dać się zabić na drodze. Widok wart kilku łez szczerego rechotu. A do tego wszystkiego cały czas rękoma ochraniałem pieszczocha więc równowagę łapałem uszami….mówię wam komedia. Ale uważam, że wycieczka warta była swojej ceny, czyt. niebezpieczeństw, bo było multum rzeczy do zobaczenia. Nie wszystkie budynki to bezbarwne i bezkształtne masy nieokreślonego wieku. Co chwila można natknąć się na charakterystyczną dla Nepalu i Tybetu zabudowę. Niskie, takie do ramion (czasami niższe)bramy wejściowe prowadzące na podwórka. Często na wysokości jakby pierwszego piętra albo wysokiego parteru znajdowały się przepięknie rzeźbione wykusze balkonowe z oknami o bardzo misternie rzeźbionej w formie siatki okiennicami. Często można dostrzec rzeźby bóstw i mitologicznych stworów. Frontony mijanych budynków to z zasady bardzo "płytkie" sklepy. Widać podest, na którym siedzi sprzedawca, dookoła którego na pułkach poupychane są towary. Częstokroć, już na ulicy przygotowany jest dla klientów niski stołeczek. Targu dobija się na ulicy. Niczym niezwykłym jest gdy zwyczajny przechodzień przystaje i bierze żywy udział w targu. Uczciwie trzeba przyznać, że nie zawsze tylko na korzyść sprzedającego.
Spacerując tak sobie uliczkami co chwila można natknąć się na buddyjskie stupy czy hinduistyczne świątynki czy mandiry. Niektóre stare inne nowe ale wszystkie interesujące i żywe. To nie Europa, gdzie rzeźby świętych zatraciły swój sakralny charakter i z kapliczek stały się wyłącznie pomnikami i ozdobami miejskich ulic czy rynków. Idąc jedną z uliczek trochę już zmęczony tym nieustającym hałasem w pewnym momencie zauważyłem mały deptak kilka schodów powyżej poziomem ulicy, który prowadził na plac. Moją uwagę w gruncie rzeczy przykuła prześwitująca pomiędzy sznurami z flagami modlitewnymi, biała czapa stupy z wymalowanymi na szczycie oczami Buddy. Podszedłem i spędziłem cudowną godzinę w ciszy. Stupa położona była centralnie na placu. Dookoła niej znajdowało się kilkadziesiąt najróżniejszych kapliczek, stup czy słupów zwieńczonych figurami bóstw. Wszystko kolorowe, pachnące kadzidłami. Cicho. Budynki wysoko wyrastające dookoła placu musiały wygłuszyć miejski harmider. Jedynymi dźwiękami był świergot ptaków i śmiech dzieci bawiących się piłką pomiędzy świątynkami. Pod jedną ze świątynek siedział kapłan, który pozwolił sobie zrobić zdjęcie.
Kolejnym przystankiem w moim dzisiejszym spacerze był plac Durban (o którym opowiem niedługo), ale jako, że jutro miałem tu wrócić z przewodnikiem nie wchodziłem na sam plac, tylko pokręciłem się pomiędzy kramami i ruszyłem na poszukiwanie jakiejś knajpki, gdzie mógłbym zjeść i napić się kawy. I tutaj nasuwa mi się kolejna dygresja. Nie pamiętam czy pisałem jakie problemy z kawą miałem w Chinach? I trochę się tego bałem tutaj, że znów cały dzień będę musiał bez niej przetrwać. Ku mojemu zaskoczeniu jak i ogromnej uldze pełno tutaj coffee shopów w zachodnim stylu (z wyśmienitą kawą) jak i wszelkiej maści barów i co ciekawe piekarni, gdzie do świeżej drożdżówki można dostać całkiem dobrą kawę. No i idąc dalej tym tropem muszę przyznać, że zarówno newarska jak i tybetańska kuchnia i moje poczucie smaku rozminęło się zupełnie. Chyba jedyną potrawą jaką miałem jeszcze przyjemność jeść były pierożki mo-mo. Lepione na chińską modłę ale podawane w najdziwniejszych sosach, które najczęściej były tak ostre, że nie dało się ich jeść. Mnie najbardziej smakowały mo-mo z bawołu. Mięso miało bardzo dziwny smak, ale tak było przyprawione, że palce lizać.
Przed przyjazdem wydawało mi się, że te 2 tygodnie to szmat czasu. A tu niespodzianka. Zwiedzam jak szalony. Dziś miałem w planach objazd po największych zabytkach Katmandu. Wszystkie odwiedzone przeze mnie dziś miejsca znajdują się na liście UNESCO. Z samego rana pojechaliśmy do Boudhanath, gdzie znajduje się przepiękna śnieżnobiała buddyjska stupa. Samo miejsce nazywane jest Małym Tybetem, ponieważ właśnie tutaj znaleźli schronienie uciekający przed Chińczykami tybetańscy mnisi i ludność cywilna. Swoją siedzibę ma tu Lama Rinpocze, jeden z głównych przywódców tybetańskiego buddyzmu. Od razu po wejściu na plac otwiera się widok na czaszę stupy ze zwieńczeniem symbolizującym stopnie oświecenia. Powiewające wszędzie buddyjskie flagi modlitewne potęgują jedynie niesamowite wrażenie. W budynkach okalających stupę znajdują się dziesiątki knajp, sklepików z tybetańskim rękodzielnictwem. W kilku klasztorach można pomedytować i posłuchać niekończących się sutr odczytywanych monotonnymi głosami mnichów. Wszędzie unosi się dym z kadzideł. Bardzo łatwo wyobrazić sobie, że za drzwiami znajduje się nie gorące Katmandu lecz jakaś nieskończona tybetańska wyżyna, że znajdujemy się w sercu Tybetu a nie w Nepalu. Musimy uciekać bo mamy jeszcze dziś kilkanaście miejsc do zwiedzenia. Ale jeszcze tu wrócę na własną rękę.
Z Boudhanath udaliśmy się do hinduskiej świątyni Paśupatinath. Choć sama świątynia jest dostępna wyłącznie dla Hindusów, to same tereny przyświątynne są ciekawe i warte zwiedzenia (choć niektóre z "atrakcji" mogą przyprawić o zawrót głowy). By dostać się do świątynie trzeba iść wzdłuż rzeki. Tuż przed przed świątynią znajdowały się cztery platformy (każda dla innej kasty). Na początku nie zwróciło to mojej uwagi ale potem zrozumiałem do czego służyły te platformy. Najpierw jednak dochodzi się do mostu. Dale mogą już iść Hindusi. Turyści za to, łagodnymi schodami wijącymi się pomiędzy niezliczonymi świątynkami udają się na położoną po drugiej stronie rzeki skarpę, gdzie przygotowanych jest kilkanaście ławek, na których można odpocząć i podziwiać przepiękną panoramę świątyni, miasta i powoli wyłaniających się w porannej wilgoci okalających miasto gór. Siedząc tu i rozkoszując się widokiem spostrzegłem do czego służyły te platformy. Były to miejsc kremacji zwłok. Gdy spacerowaliśmy, rozpoczął się miejscowy pogrzeb. Widok był wstrząsający. Rodzina stojąca dookoła podestu, na którym robotnicy złożyli najpierw ciało a potem obłożyli je słomą i łatwopalnymi gałęziami. Przewodnik powiedział mi, że musi to być kremacja matki, bo ogień podłożył młodszy syn. Dziesiątki turystów strzelało zdjęcia jakby nie dostrzegając powagi ani miejsca ani sytuacji. I choć było to interesujące doświadczenie wiem, że drugi raz już tu nie wrócę.
Aby trochę odpocząć od dziwnych doświadczeń świątyni pojechaliśmy na gwarny Durban Square w Katmandu z najcenniejszymi i najwspanialszymi zabytkami miasta. To tu w jednej z mniejszych rezydencji mieszka żywa bogini Kumari. To tu znajduje się kompleks starego pałacu królewskiego. Nie zabawiliśmy tu jednak zbyt długo. Ze względu na miejscowy festiwal, wszystko było pozamykane a plac był wypełniony po brzegi. Sam pałac królewski można było wyłącznie obejrzeć z zewnątrz bo w środku miały się odbywać państwowe uroczystości. Trochę poprzeciskaliśmy się. Ale w końcu daliśmy za wygraną i poszliśmy na dach jednej z kamienic, gdzie znajdowała się fajna knajpka i stamtąd dopiero przewodnik był wstanie nam pokazać co ciekawsze budynki. Jako, że nasz bilet jest ważny jeszcze tydzień czasu z pewnością tu wrócę w zwyczajny dzień i zobaczę wszystko jeszcze raz bez tłumów, bez hałasu i bez pośpiechu.
Ostatnim miejscem, który mieliśmy dziś zwiedzać była stupa Swajambhunath. Miejsce liczy sobie około 2500 lat. Jest jednym z najświętszych miejsc buddyzmu. Wg miejscowych wierzeń stupa nie została stworzona ludzką ręką. Wewnątrz mają znajdować się relikwie Buddy. Dziesiątki pielgrzymów, jeszcze więcej turystów, niezliczone krzykliwe małpy, mnisi i zapach kadzideł stwarzają niesamowitą atmosferę miejsca. Przechadzamy się powoli między dziesiątkami małych stup, robię dziesiątki fotek. Słońce nieuchronnie powoli niknie za górami. Gra świateł i półcienie stwarzają niesamowite warunki do fotek.
Jutro mam lecieć pokłonić się Himalajom!
Po kilku dniach wróciłem (ku swojemu zaskoczeniu i uldze) do Katmandu, ale o tym napiszę przy okazji Lumbini i mając trochę wolnego czasu postanowiłem trochę pozwiedzać na własną rękę. Wrócić w te miejsca, które mnie zafascynowały, albo które ze względu na festiwal musieliśmy odbębnić po łebkach z przewodnikiem. Po stresie i nudzie w Lumbini dostałem takiego zastrzyku energii, że jeszcze tego samego dnia wieczorem po powrocie udałem się na zwiedzanie Katmandu nocą, co w gruncie rzeczy okazało się być pomysłem ciekawym ale nie do końca przemyślanym. Nie wiem czy pisałem już o problemie z elektrycznością z jakim borykają się w całym Nepalu? Zapotrzebowanie na prąd jest tak wielkie, że elektrownie nie są wstanie nadążyć z dostarczaniem. Jest to na tyle duży problem, że w Katmandu, największym mieści Doliny i całego Nepalu przerwy w dostawie prądu zdarzają się kilkakrotnie w ciągu wieczora. Różne dzielnice miasta gasną o innej porze. Tak sobie myślę, że z lotu ptaka Katmandu musi wyglądać jak migająca choinka. Poza Katmandu braki prądu zdarzają się nawet w ciągu dnia. Wracając do wieczornego spaceru. Kilka razy przytrafiło mi się utknąć w egipskich ciemnościach. Wtedy gaśnie dosłownie wszystko. Witryny sklepów, restauracji. Wszystko. Lamp oświetlających ulice zwyczajnie nie ma. Przynajmniej nie na uliczkach Thamelu. Czasami zdarza się jakaś zabłąkana lampa na uliczce czy placyku ze stupą czy świątynią. Ale gdy gasną światła to jedynym źródłem światła są świece palące się przy ołtarzykach i reflektory przejeżdżających aut i skuterów. I nie byłoby to takie złe gdyby nie fatalny wręcz stan dróg. Ulice to taka w gruncie rzeczy jedna wielka dziura i wykoleina. Więc w przypadku gdy zgasną światła to najlepiej ostrożnie przystanąć gdzieś na poboczu i przeczekać. To nie potrwa długo. Wiele sklepów i budynków (szczególnie tych gdzie znajdują się hotele i restauracje) mają swoje własne generatory prądu, które z pewnością po chwili się włączą.
I nastał ten dzień. Dzień zakupowy. Jak ja nie lubię robić zakupów, szczególnie w krajach gdzie jest zwyczaj targowania się. Ale muszę zacząć kupować pamiątki bo inaczej się nie wyrobię. Dlaczego o wszystko trzeba się targować? No i co chwila ktoś podchodzi, zaczyna niewinną rozmowę by po chwili konspiracyjnym szeptem spytać czy palę bo on ma towar, dobry towar i z chęcią mi dostarczy. Ale najzabawniejsze w tym jest to, że oni autentycznie są zdziwieni, że im się odmawia. Ich miny sa w tym momencie bezcenne i gdyby można robić wtedy fotki to byłyby to komiczne perełki.
Bilet uprawniający do zwiedzania Durban Squere jest ważny tydzień. A, że przez festiwal strasznie pobieżnie go zwiedziłem postanowiłem wybrać się tam dzisiaj. No i zaczęło się gorączkowe poszukiwanie biletu. No nic. Pewnie go znajdę z resztą szpargałów w domu. Po kupieniu nowego biletu spacerowym krokiem obchodzę sobie plac. Robię zaległe fotki. Pogoda cudna, wakacje w toku. Czegóż chcieć więcej? No jak to czego? Przygody! No i co Kondziu wykoncypował sobie? Ano to, że wlezie na najwyższą platformę najwyższej świątyni. I co? I widok był cudowny. Wart trudu wspinaczki. Ale tuż przed schodzeniem dostałem lekkiego napadu paniki. I to dosłownie. Serce waliło mi jak oszalałe, byłem mokrusieńki, w głowie taka karuzela, że musiałem przysiąść bo w takim stanie ja z pewnością nie zlezę. Tak sobie myślę, że jesteście szczęściarze, że się tak dla was poświęcam, narażając własne życie lezę wszędzie by tylko fajne fotki wam porobić. Po jakimś czasie udało mi się skaraskać z tych wysokości. W trakcie naszła mnie nagła myśl, że raz pojadę gdzieś, wlezę w takie miejsce, że już tam zostanę i tyle będziecie mieli mnie na portalu.
Jednego dnia ponownie pojechałem do Boudhanath. Jest przepiękna, słoneczna pogoda. Siedzę na dachu jednego z domów w knajpce. W oddali z chmur wyłaniają się Himalaje. Wszędzie słychać "Om mani padme hum". Jest zwyczajnie, tak po prostu przyjemnie i relaksująco. Wspaniała kawa czeka bym się do niej dobrał, ale jej zapach jest zbyt przyjemny. Poczekam jeszcze chwilę. Jeszcze jedna rzecz rzuca mi się w oczy gdy tak siedzę i podziwiam panoramę okolicy. To faktycznie jest Mały Tybet. Wszędzie widać złocone dachy charakterystycznych tybetańskich klasztorów. W ten sam dzień jak ten magik, dodajmy do tego nie do końca sprytny polazłem do Swayambhunath, czyli kolejnej buddyjskiej stupy wpisanej na listę UNESCO. Ta jednakowoż położona jest zdecydowanie ciekawiej, na szczycie dosyć stromego wzgórza, skąd roztacza się zapierający dech w piersiach widok. by się tam dostać trzeba pokonać dosyć strome 300 stopni. Ile ja dla was poświęcam. Z każdym sakramenckim stopniem uświadamiam sobie to coraz boleśniej w zakwasach.