Dzisiejszego dnia wybieramy się w trek, który doradziła nam przemiła pani ranger w Centrum informacyjnym Parku narodowego Yoho - będziemy zdobywać szczyt Cirque Peak (2993 m.n.p.m.). Nie do końca mogliśmy docenić piekna Icefields Parkway (Promenady lodowców) jadąc z Jasper do Banff, bo lało jak z cebra, a chmury przykrywały wszystko, aż po horyzont. Korzystając ze słonecznej aury decydujemy wrócić tam, terytorialnie do Parku narodowego Banff. Co prawda to oznacza 120 kilometrów jazdy w dwie strony ale pani ranger nam dobrze rzecz sprzedała :)
Pierwsze sześć kilometrów szlaku prowadzi do Jeziora Helen położonego na wysokości 2400 m.n.p.m. Żeby do niego dojść trzeba najpierw powspinać się przez las. Ścieżka poprzecinana jest górskimi strumyczkami mniejszymi lub większymi. Potem dochodzimy do szerokiej polany o krajobrazie iście alpejskim. I tu mamy szczęście - w tej chwili akurat kwitną górskie łąki. Na tej wysokości śnieg i wiatr unimożliwiają wzrost drzewom, w szczególności choinkom, co daje miejsce tysięcom małych kwiatków białych, żółtych, fioletowych, różowych, niebieskich i czerwonych o takich bajecznych nazwach jak: pędzel czerwonych Indian, wierzbówka arktyczna, lepnica, arnika, kozłek sitkajski, klajtonia, psiząb czy kroplik różowy. Czujemy się jak w jednym z filmów o Heidi. Co do jeziora Helen to nie jest ono specjalnej urody, ale widok rozpościerający się stamtąd wart jest świeczki.
Właściwie na tym etapie moglibyśmy się zatrzymać i obrać drogę powrotną - tak jak robi większość przychodzących do tego miejsca turystów. Ale pani ranger w Centrum informacyjnym powiedziała nam o szczycie znajdującym się powyżej jeziora - Cirque Peak. Oczywiście doradziła, żeby podążać ścieżką tylko jeśli zobaczymy innych ludzi uprawiających "scrambling". Co oznacza ten termin? W teorii, scrambling to więcej niż "chodzenie po górach", ale nie jest to jeszcze prawdziwa górska wspinaczka. Różnica polega na tym, że konieczne jest używanie rąk, ale wyłącznie po to by utrzymywać równowagę. My odkryliśmy w praktyce, że to zdobywanie szczytu gdzie szlak to kupa kamieni i piachu, i gdzie każdy krok do przodu jest wielkim zwycięstwem (bo co się wejdzie to się zjeżdża na dół...). Co się odwracamy za siebie myśląc, że udało się nam pójść sporo do góry, zauważamy, że jesteśmy prawie w tym samym miejscu.
Hmmm...kilometr dalej, sześćset metrów wyżej, po długich minutach cierpienia i zawrotów głowy - jesteśmy! A tu czeka nas prawdziwa niespodzianka. Widok z samego wierzchołka jest ABSOLUTNIE NIESAMOWITY!
Widoczność idealna na 360° dookoła i jak na razie jest nas tylko czwórka. Kontemplujemy i ustalamy co dokładnie widać ze szczytu: mocno turkusowe jezioro Bow i ponad nim lodowiec noszący to samo imię, za nim jezioro Peyto, za nami ośnieżone szczyty Weed, Silverhorn, Observation, naprzeciw słynna przełęcz i ponad nią szczyt Dolomite, a w dole jeziora Isabella, Katherine i oczywiście Helen (przypominające raczej małą kałużę). Jesteśmy bardzo podekscytowani, ten trek na pewno zaliczymy do najpiękniejszych.
No ale co się weszło, trzeba zejść. Wcale nie jest łatwiej, mimo że tym razem ślizgamy się w dobrą stronę, nie ominiemy kilku upadków i zadrapań. Znowu czeka nas niespodzianka - stajemy twarzą w twarz ze świstakiem. Wcale nie zawija ich w te sreberka, nie przypomina swojego kolegi z reklamy Milki, wydaje się mocno przestraszony więc zostawiamy go spokoju. Później dowiemy się od rangerów, że te biedne zwierzątka żyją w ciągłym strachu - na górskie wyżyny przepędzają je bowiem niedźwiedzie. Kiedy osiągamy na nowo jezioro Helen, wiemy, że najgorsze już za nami. Ostatnie sześć kilometrów pokonujemy, mimo wyczerpania, z lekkim sercem.
To był naprawdę świetny dzień! Wierzcie nam, że ten tej nocy przyjdzie nam wyjątkowo łatwo! :)
Link do artykułu "Cirque Peak" na naszej stronie.