Belgia nigdy nie była miejscem, które chciałbym specjalnie odwiedzić. Kojarzyła mi się głównie z brukselską biurokracją, świetnym piwem, czekoladą, Jean-Markiem Bosmanem (znawcy futbolu wiedzą o kogo chodzi) oraz sporami między Flandrią i Walonią.
Nadarzyła się ku temu jednak okazja, kiedy przed jednym z wiosennych weekendów zapytałem kolegę gdzie warto wyskoczyć na jednodniową wycieczkę. Odpowiedział bez wahania - "Musisz zobaczyć Brugge. Co prawda 300 km w jedną stronę stronę, ale nie będzież żałował ani jednej minuty spędzonej za kółkiem". Byłem nieco sceptyczny, ale z braku lepszych pomysłów bardzo wczesnym sobotnim porankiem ruszyłem autostradą w stronę Belgii.
Po kilkunastu godzinach musiałem przyznać mu rację. Zarówno Bruggia, jak i Gent, które również udało mi się odwiedzić, zauroczyły mnie. Urzekła wyjątkowa architektura. Rozsmakowałem się w najlepszych na świecie (podobno) frytkach z majonezem. Opychałem się fantastyczną czekoladą. Delektowałem pyszną aromatyczną kawą ciesząc się wiosennym słońcem dodającym blasku zabytkom. Dyskutowałem z przygodnie poznanymi ludźmi, którzy wbrew moim początkowym obawom chętnie dzielili się swoimi przemyśleniami na tematy polityczne, również dot. relacji między Flamandami i Walonami. Dzień spędziłem na błogim, niespiesznym spacerowaniu ulicami i uliczkami obu miast. Bez przewodnika, jedynie z małym planem miasta otrzymanym w informacji turystycznej. Zdaję sobie przeto sprawę, że widziałem zaledwie skrawek tego, co warto, ale z założenia nie miało to być "zaliczanie" zabytków a raczej rozkoszowanie się klimatem. I tu zadanie zostało wykonane w 100% :)