Nie, to niemożliwe. Tak od razu, zupełnie bez przygotowania? Tylko głowy nie widać. O, wynurza się, jest. Ładna, tylko umazana krwią. Pierwsza lwica, którą oglądamy w największym parku narodowym Tanzanii.Nasz nissan patrol z otwieranym dachem podjeżdża coraz bliżej. Od pożywiającej się w najlepsze lwicy dzielą nas może trzy metry. Ale ona tylko leniwie rzuca na nas okiem i znów zanurza głowę w cielsku upolowanej nocą antylopy. Nie wiem dlaczego, to obrzydliwe, ale nie mogę oderwać od niej wzroku. Chrupot łamanych żeber wywołuje dreszcze. Ale nawet smród świeżego mięsa mnie, wegetarianina, nie jest w stanie odgonić od tej sceny lwiej uczty. Atawizm jakiś czy co? Prymitywny łowca tkwiący gdzieś w najbardziej pierwotnych zwojach mojego mózgu się obudził? A to przecież dopiero pierwsza godzina naszego safari w Selous Game Reserve, największym parku narodowym Afryki. Jest większy niż Szwajcaria - całe 48 tys. km kw. - zajmuje pięć procent powierzchni Tanzanii, a liczebnością zwierzyny ustępuje ponoć tylko słynnemu Serengeti. Swoją nazwę zawdzięcza Frederickowi Courtenay Selousowi, legendarnemu myśliwemu, a zarazem (kiedyś chodziło to w parze) jednemu z pionierów ekologii, który zginął tu od kul niemieckiego snajpera w czasie I wojny światowej. Tyle zdążyliśmy się dowiedzieć przed przyjazdem tutaj. Bo tak naprawdę wcale miało nas tu nie być.