Wiele osób, które były na Litwie twierdzi, że do Kowna nie warto zaglądać, bo nieciekawe, prowincjonalne i generalnie lepiej spędzić więcej czasu w Wilnie. I przez długi dość czas tej linii się trzymałem, aż w końcu niedawno skusiłem się, żeby zjechać z autostrady wiodącej do stolicy. I co? I moim zdaniem warto. Pewnie, że nie jest to miejsce na dłuższy pobyt, ale swoje plusy ma.
Położona na półwyspie u zbiegu Wilii i Niemna stara część miasta ma do zaoferowania obok zabytków sporo miejsc, gdzie można znaleźć wytchnienie. Dużo zieleni, liczne kawiarnie skupione wokół rynku i ulic Wileńskiej i Laisves sprzyjają spokojnemu zwiedzaniu.
Mi udało się spędzić w Kownie zaledwie kilka godzin, ale przy najbliższej okazji postaram się jeszcze tam wpaść - kilka miejsc pozostało dla mnie nadal nieodkrytych.
Najciekawszy okres swojej historii miasto przeżywało w dwudziestoleniu międzywojennym, kiedy to znajdowało się na granicy z Polską i pełniło funkcje stolicy państwa, jako że Wilno należało do Rzeczpospolitej. Najbardziej znaną postacią tego czasu był Antanas Smetona, który w tym okresie dwukrotnie piastował stanowisko prezydenta. Był politykiem mocno konserwatywnym, który w latach 30-tych rządził praktycznie autorytarnie. Podporządkował sobie parlament, w polityce zagranicznej skłaniał się ku Niemcom lansując wyraźnie postawę antypolską. Po wybuchu II wojny światowej był zwolennikiem oporu zbrojnego wobec ZSRR, lecz był w tym osamotniony i w końcu zmuszony został do podpisania warunków sowieckich. Zaraz potem udał się na emigrację do USA gdzie niedługo potem zmarł.
Na każdym kroku w mieście widać było, co jest dziedziną sportu numer 1 na Litwie. Litwini mają bzika na punkcie koszykówki. Napisy, graffiti, reklamy z koszykarzami reprezentacji, kosze wiszące na wielu podwórkach, po prostu szaleństwo :)