Podróż KOLUMBIA [ podróż odbyła się na przełomie listopada i grudnia 2010 r. ] - Alfabetyczna Instrukcja Obsługi Kolumbii



 

Prawie wszystko co powinniście wiedzieć o Kolumbii, a jeszcze nie wiecie o co zapytać [ tylko pamiętajcie, że prawie robi wielką różnicę ].

Chcieliśmy pojechać na długo i daleko. Padło na Amerykę Południową, bo oboje z Łukaszem lubimy latynoskie klimaty. Polecieliśmy do Kolumbii, bo.....bilety były tanie [ zamiast 4000 zł kosztowały 2400 ]. Kiedy ujawniliśmy światu cel podróży, jedni otwarcie pukali się w czoło, inni po kryjomu. Tych, którzy nam kibicowali było niewielu, a już takich co wierzyli, że wrócimy cali i zdrowi można było policzyć na palcach jednej ręki. Nie zrażeni ogólną paniką, opracowaliśmy trasę i okazało się, że.... zaplanowaliśmy ją tak, jak planuje jakieś 70% turystów [ z dwoma Anglikami prześladowaliśmy się mniej więcej od połowy drogi ] - Bogota, Villa de Leyva, San Gil, Santa Marta, Taganga, Park Tayrona, Cartagena. Pozostali uwzględniają jeszcze, np. Medelin- my nie, bo było nie po drodze.

Żeby dotrzeć do Kolumbii polecieliśmy najpierw z Warszawy do Frankfurtu nad Menem. Ta podróż trwa chwilę, bo już ta do Bogoty jakieś13 godzin. Niemieckie linie mają czterojęzyczne stewardesy, które poza ojczystym, władają, np. angielski, francuskim i obowiązkowo hiszpańskim, ale dla pasażera kluczowe są trzy słowa w którymkolwiek z tych języków - białe czy czerwone? Co do posiłków, przy zakupie biletu można wybrać spośród kilkunastu rodzajów, wybranie niestandardowego jest gwarancją, że wyborca dostanie jeść pierwszy [ np. niskokalorycznego ]. Na wszelki wypadek uprzedzamy – to, że lecicie tam gdzie mało kto od nas lata, nie jest żadną gwarancją, że będziecie jedynymi Polakami na pokładzie. Swobodne rozmowy, np. o współpasażerach zostawcie na później. 

Wylądowaliśmy punktualnie, ale przed natychmiastowym poznaniem Bogoty powstrzymała nas kolejka po pieczątkę zezwalającą na pobyt w Kolumbii [ mnie pozwolono zostać 60 dni, Łukaszowi tylko połowę - może Kolumbijczycy z pieczątkami przeczuwali  to powodzenie rudego gringo u Kolumbijek ]. Ze wstydem przyznaję, że w kolejce zachowaliśmy się trochę jak warszawscy kierowcy w korku, którzy nie czekają grzecznie na pasie, na którym powinni grzecznie czekać, tylko wolnym pasem podjeżdżają jak najdalej się da i liczą na dobry humor tych co są bliżej. Co mnie zawsze dziwi, ten manewr udaje się za każdym razem. Nam też się udał. Jeszcze tylko zasieki, mundurowi z psami i karabinami przewieszonymi przez pierś i... byliśmy wolni. Teraz wystarczyło się zaopatrzyć w kolumbijską walutę [ lotniskowy kantor ] i znaleźć lotniskową taksówkę [ trzeba wyjść z budynku i pójść na prawo do specjalnego okienka ]. Taksówka jest gwarancją, że dojedziecie na miejsce, najkrótszą drogą i w najkrótszym czasie, za sumę, którą pierwotnie uzgodniliście i z nienaruszonymi walizkami. 

Poszło łatwiej niż się spodziewaliśmy. Pierwsza, nieprzyjemna na pozór niespodzianka czekała na nas w hostelu - zarezerwowanym [ o czym byliśmy święcie przekonani zapłaciwszy przez internet kilka dolarów ]. Uśmiechnięty recepcjonista niemówiący słowa po angielsku oświadczył, że Polki są piękne, że za brak rezerwacji będzie rabat i że dostaniemy miejsca w hostelu obok. Nie zrobiłam awantury, głównie dlatego, że nie znam hiszpańskiego ale dobrze się stało, bo drugi hostel okazał się uroczy: z najprawdziwszym  patio, stylowym ośmioosobowym pokojem z kominkiem [!] i takim widokiem o poranku, że Bogotę pokochaliśmy od pierwszego wejrzenia.

A potem - im bardziej jechaliśmy na północ, tym bardziej Kolumbia nam się podobała. To nic, że na rajskich plażach trzy dni lało i trzeba było przejść przez ''dżunglę'' boso, to nic, że przejechaliśmy 15 godzin autobusem zamiast 12 i to w zasadzie w lodówce, to nic, że przez dwa i pól tygodnia nie mogliśmy trafić na choćby namiastkę kolumbijskiej imprezy [ takiej, na której „nie obowiązywałyby” szpilki ], bo nawet ta na dachu naszego hostelu w Cartagenie zaczęła się o jakiejś 4.00 nad ranem zamiast o 22.00.

Idea napisania tego PORADNIKA zrodziła się z braku PRZEWODNIKA. To wyłącznie rady dla turystów, bez odniesień do niełatwej sytuacji politycznej i społecznej Kolumbii. Sami spędziliśmy ładnych kilkanaście godzin na czytaniu blogów i relacji z podróży, by wiedzieć czego się spodziewać. Żeby Wam było łatwiej, do tego internetowego zbioru dodajemy  Alfabetyczną Instrukcję Obsługi Kolumbii, bardzo subiektywną. 

 

A 

adres

Na pierwszy rzut oka może się wydawać, że Kolumbijczycy mają szczególny talent do wyjątkowego komplikowania prostych rzeczy. Ale adres: Cr 14, Ca 5 - 23 - 08 jest przerażający tylko przez chwilę. Znaczy po prostu Carreras 14, Calles 5, numero 23, apartamento 108.

Carreras to ulice równoległe do gór [ numerowane na zachód ], ulice prostopadłe to Calles [ od południa  ]. Kiedy jesteśmy na calle 27 a chcemy dojść na calle 21 wiemy, że to tylko 3 przecznice dalej. A w Warszawie? Niech ktoś spróbuje wymyślić ile to przecznic ze Złotych Piasków na Arabską.  

aguardiente

Ohyda - krótko rzecz ujmując. To lokalna wódka anyżowa, ale tylko dla smakoszy. My, do kartonu tej ohydy dostaliśmy kulturalnie dwa plastikowe kieliszki. Może wyglądaliśmy na takich, co nie chcą czekać z degustacją? 

a la orden 

Przekleństwo na karaibskich plażach i targach. No, nie dosłownie. Przekleństwo dla turystów. Znaczy - „czym mogę służyć” a Kolumbijczycy chcą służyć wszystkim. Nie wiedzieliśmy tam ludzi żebrzących, każdy miał coś do sprzedania. Na plaży „a la orden'' usłyszycie nie od sprzedawców lodów czy zimnych napojów ale od... masażystek, a nawet  fryzjerek i bardzo trudno się od nich odczepić. Najlepiej stanowczo powiedzieć GRACIAS, bo ignorowanie nic nie da.  

autobusy miejskie 

Nie ma przystanków i rozkładów jazdy, ale wbrew pozorom to plus. Można stanąć w dowolnym miejscu i machnąć na przejeżdżający autobus. Zatrzyma się na pewno, no chyba, że będziecie mieli duże bagaże, wtedy kierowca poradzi wam byście szukali... taksówki. Taka przygoda spotkała nas na dworcu autobusowym w Santa Marcie. 

Drugą niewątpliwą zaletą kolumbijskich autobusów są siedzenia - nie wiem co maja w środku ale jak bardzo rozklekotanym autobusem byście nie jechali - fotele są wygodniejsze niż w samolotach. Wysiada się krzycząc, że chce się wysiąść.

Niewątpliwym minusem kolumbijskiej komunikacji miejskiej jest pewien ''drobny'' szczegół - trudno się zorientować dokąd autobus jedzie. To nie żart - tabliczka za przednią szybą jest tak skomplikowana, że chyba nawet Kolumbijczycy się gubią. Jeśli nie jedziecie w ogólnie znane miejsce, lepiej ... weźcie taksówkę, no chyba, że znacie hiszpański i dopytacie współpasażerów [ bardzo chętnie pomogą ]. 

Bilety, ok. 2 zł za przejazd bez względu na długość trasy. Wyłącznie u kierowcy. 

autobusy dalekobieżne 

Autobusy dalekobieżne tym różnią się od miejskich, że a) mają przystanki, b) mają rozkład jazdy, c) wyglądają jak autokary z międzynarodowych tras, d) są wyposażone  w:  telewizor, toaletę i klimatyzację choć ta ostatnia to raczej przekleństwo niż błogosławieństwo zwłaszcza gdy podróżujecie nocą. Koniecznie, ale to koniecznie ubierzcie się w najgrubsze rzeczy jakie macie i przykryjcie to jeszcze wszystko śpiworem, nie zaszkodzi też coś na rozgrzewkę. 

Doszliśmy do wniosku, że chociaż to noc i o żadnym upale nie ma mowy, włączają tę klimatyzację żeby udowodnić, że... ją mają.  

Bilet na trasie San Gil – Santa Marta – ok. 110 zł [ standardowo 12 godzin jazdy co najłatwiej przeżyć nocą, chociaż  to oznacza, że nie będziecie podziwiać andyjskich krajobrazów ]. 

autobusowi sprzedawcy

Nie trzeba zabierać w drogę kanapek. Autobus się zatrzymuje, wchodzą  ludzie z koszykami, a w nich: ciepłe przekąski, zimne zakąski i słodycze. Na początku podchodziliśmy do takich sprzedawców [ chociaż nie, to oni podchodzili do nas ], z pewną taką nieśmiałością, skąd mogliśmy wiedzieć co zapakowali w liść palmowy [ był biały ser ]. Potem czekaliśmy na nich z utęsknieniem, zwłaszcza kiedy podróż przeciągała się z 12 do 15 godzin. 

autostop

Okazuje się, że można. Spróbowaliśmy tylko raz i nie dość, że było szybko, to jeszcze baaardzo miło. Podobno niektórzy chcą drobnych pieniędzy za podwiezienie, u nas się skończyło na obopólnej wdzięczności [ oni byli wdzięczni za ... egzotyczne towarzystwo ].

Trafiliśmy na wycieczkę jadącą na wakacje [ tam zaczynają się tuż przed Bożym Narodzeniem ]. Łukasz szlifował hiszpański z kierowcami, a ja próbowałam dogadać się po angielsku ze studentką. Oświadczyła, że niedługo wybiera się do Europy. Dokładnie do... Kanady. 

B

banany

Kto uwielbia banany, niech ich w Kolumbii ... nie je. W przeciwnym razie te w Polsce już nigdy nie będą dość dojrzałe i dość słodkie. Kto się jednak skusi, niech pamięta  - jemy tylko te żółte, większe, zielone wyłącznie po smażeniu albo gotowaniu [ ale nawet wtedy są bez smaku i nijakie, a podają je do wszystkiego ] - nazywają się platanos. 

Barichara

Według przewodników najładniejsze miasto Kolumbii [ mnie bardziej podobała się Villa de Leyva ], a najlepiej tam dojechać z pobliskiego San Gil [ szukać dworca autobusowego ''podmiejskiego'' niemal w centrum miasta, podróż trwa godzinę ].  

Idealne miejsce dla tych, którzy nie lubią tłumów. Miasto sprawia wrażenie wymarłego, ale byliśmy tam w środku tygodnia, może w weekendy jest inaczej. Zwiedzanie polega na włóczeniu się po ulicach tego drobiazgu, w którym czas się zatrzymał. Starsi panowie siedzą sobie na rynku pod palmami, czytają gazety i rozmawiają. Kobiet prawie nie widać. 

Jeśli nie zachwycą was białe, parterowe domki z rudoczerwonymi dachówkami, koniecznie poszukajcie MIRADORU [ jeśli zachwycą też poszukajcie ]. To punkt widokowy na... wąwóz w Andach. Miód na oczy. 

bezpieczeństwo 

Teoretycznie gdy człowiek widzi na każdym rogu po trzech żołnierzy, policjantów albo ochroniarzy,  powinien się czuć bezpieczniej. Może w przypadku Kolumbijczyków to działa, w moim zadziałało zupełnie odwrotnie. W Bogocie wyglądało to tak, jakby ktoś zaplanował wielki zamach terrorystyczny, a władze robią wszystko żeby do niego nie doszło. I chyba o to wyglądanie chodziło, co sugerowali sami Kolumbijczycy.

W dodatku ta wszechobecna ochrona nie jest skuteczna. Jeśli specjalista się uprze, to w minutę stracicie dwa telefony i to jednocześnie, nawet jeśli policjant stoi trzy metry dalej. Na jego usprawiedliwienie mogę tylko dodać, że wszystko działo się w nieprawdopodobnym tłoku ulicznego kiermaszu, a my nie widzieliśmy złodzieja. No, ale tego, że potem policjant roześmiał nam się w twarz, usprawiedliwić już nie ma czym. Poza tym jednak, przez prawie trzy tygodnie pobytu w Kolumbii nie znaleźliśmy się w żadnej niebezpiecznej sytuacji. Może dlatego, że sami takich sytuacji nie prowokowaliśmy. 

Aha, taki drobiazg. W Bogocie uważajcie na dziury w... chodnikach. W la Candelarii niemal wszystkie studzienki są odkryte – pewnie złom jest w cenie. Nieuwaga grozi zwichnięciem nogi albo stratą zęba. Nie mieliśmy, na szczęście, do czynienia z miejscową służbą zdrowia więc nie wiemy czym to się może skończyć. 

Nie mieliśmy też potrzeby korzystania z ubezpieczenia, ale w przewodnikach radzą, by nie kupować zwykłej polisy. Najlepsza jest taka do karty kredytowej. Tylko uważajcie, mimo, że w banku mówią wam, że jako posiadacze takiej karty jesteście ubezpieczeni z założenia, na pewno musicie gdzieś zgłosić wyjazd i to na długo przed wyjazdem. Sama, tuż po powrocie, tylko przypadkiem dowiedziałam się, że na końcu świata, przez prawie trzy tygodnie ... nie miałam żadnego ubezpieczenia... 

bilard 

W hostelach za darmo. Poza hostelami, widzieliśmy tylko w miasteczku Villa de Leyva gdzie odkryliśmy wyjątkowe udogodnienie. Tuż przy stole bilardowym zamontowano pisuar [ bez umywalki ]. Wygląda na to, że Kolumbijki w bilard nie grają. 

Bogota

Miasto właściwie brzydkie [ Łukasz jest innego zdania ], ale z wyjątkami. Dzielnica la  Candelaria – bajeczna. Wąskie ulice z kolonialnymi, parterowymi domami w każdym możliwym do wyobrażenia kolorze, a im bardziej jaskrawy, tym lepszy. Wszędzie jest z górki, albo pod górkę, zależy od celu podróży. W dół idzie się do ''miasta'', gorzej mają ci, którzy wracają do domu nad ranem. 

La Candelaria to takie ich stare miasto z placem, przy którym stoi katedra, budynek parlamentu i pałac sprawiedliwości, a w grudniu, przy 18 stopniach powyżej zera ,pojawia się też lodowisko, chyba jedyne w mieście, bo na otwarcie była kolejka jak u nas po cukier w PRL. 

W Bogocie sprawdza się się japońskie przysłowie - parasol noś i przy pogodzie -  albowiem przynajmniej raz dziennie pada, po czym, jak gdyby nigdy nic wychodzi słońce. W dodatku nie zawsze pada deszczyk. Raz przeżyliśmy oberwanie chmury, takie, że ulice w trzy minuty zamieniły się w potoki. Trzeba znaleźć schronienie i przeczekać, a nóż w tym czasie odkryjecie coś niespodziewanego. Czekając w przypadkowym barze aż przestanie padać zjadłam mój kulinarny nr 1 w Kolumbii - pechuga la plancha czyli mówiąc ludzkim językiem... smażonego kurczaka [ a dokładnie bardzo mocno rozbity filet ]. No, niby nic – kurczak, a jednak w życiu tak dobrego nie jadłam. 

W Bogocie - koniecznie wybierzcie się do Muzeum Złota w samym centrum - centrum [ polecamy zwłaszcza kilkuminutowe przedstawienie dźwiękowe o El Dorado ], do muzeum Botera w la Candelarii i na górę Monserrate [ 9 milionów bogotańczyków u stóp ]. Ta ostatnia wycieczka jest jednak ryzykowna – wg miejscowego przesądu nie powinna się tam wybierać ani para kochanków, ani para przyjaciół, bo jeśli się wybierze - rozstanie murowane. My z Łukaszem nadal ze sobą rozmawiamy. 

Esteci raczej w stolicy zakupów nie zrobią, bo zamiast normalnych sklepów są tam setki małych stadionów X-lecia. Warto jednak poszukać na targach z rękodziełem. Do nabycia, np. pasiaste, lniane spodnie lub ciepłe, wzorzyste czapki [ nie wiem kiedy ONI je noszą ].

I bardzo ważna rzecz dla tych, którzy lubią nocne życie. O 3.00 absolutnie wszystko jest zamykane [ taki jest miejscowy przepis ]. W klubach przestaje grać muzyka, o sklepach nocnym [ autobusach też ] chyba nie słyszeli. Kłopot będzie, jeśli o tej godzinie kierowca taksówki nie będzie miał wydać reszty. Możecie próbować rozmienić na ulicy [ mnie się udało choć ja ani słowa po hiszpańsku, a Kolumbijczyk ani słowa w innym języku ] no, ale to raczej spore ryzyko. 

Botero 

Fernando - to taki współczesny kolumbijski Rubens tyle, że jeszcze XXL. Ma upodobanie do puszystych kobiet wątpliwej reputacji, ale maluje też portrety kolumbijskich rodzin, prezydentów czy kardynałów, a wszystko w delikatnie mówiąc - dużych rozmiarach. Jego rzeźby nagich kobiet w brązie można zobaczyć, np. w Cartagenie i Medelin, reszta w Bogocie [ to chyba jeden z niewielu przypadków gdy jeszcze żyjący artysta już ma swoje muzeum ].

buty

Tylu sklepów z butami co w Santa Marcie w życiu nie widziałam. I to sklep przy sklepie, a w każdym ... inne fasony. Wszystkie buty to oczywiście sandały, bo rzecz się dzieje na Karaibach. Niestety, jak to bywa w takich przypadkach – ilość nie przechodzi w jakość. Te sandały, które mnie zainteresowały [ jakieś 3 pary spośród miliona ] kosztowały około 70 zł więc dla miejscowych sporo. 

C [ ale właściwie K ] 

Cartagena [ dokładnie Cartagena de Indias ] 

Miasto z tradycjami pirackimi [ najsłynniejszy pirat z Karaibów czyli Jack Sparrow był akurat nieobecny], zwane: Złotymi wrotami Ameryki, Fortem Królewskim czy Stolicą Karaibów. Położone w jednej z najpiękniejszych zatok Ameryki Południowej [ można się o tym przekonać płynąc w rejs na Wyspy Różańcowe ]. Przez wiele lat Cartagena była głównym portem, z którego wywożono do Hiszpanii zrabowane w Nowym Świecie skarby, dlatego panowie z czarnymi przepaskami na okach, drewnianymi nogami i hakami ''w rękach''  bardzo je sobie upodobali, bez  wzajemności. 

Najsłynniejsze miejsce – Castillo de San Felipe - potężna twierdza pełna tuneli i pułapek, dzięki której miasto było nie do zdobycia. Przed warownią - Monumento a los Zapatos Viejos. Pomnik na cześć starych butów, o których w swoim sonecie sławiącym Cartagenę pisał miejscowy poeta don Luis Carlos Lopez. W tym pomniku ... można się schować.  

Znakiem rozpoznawczym miasta jest też pomnik Indianki Cataliny. Ona sam jest dość kontrowersyjna – córka indiańskiego kacyka porwana przez jednego hiszpańskiego konkwistadora, wraca po latach, ''ucywilizowana'' i nawrócona na katolicyzm jako tłumaczka najeźdźców. Wg niektórych przekazów brała udział w pacyfikacji kilku plemion, wskazała Hiszpanom gdzie ukryte jest złoto i pomogła kolonizować Cartagenę - dlaczego więc postawili jej pomnik ???? Niektóre przekazy mówią, że później wystąpiła w sądzie przeciwko konkwistadorom. Sam pomnik Cataliny zresztą też budzi kontrowersje. Indianka ma figurę idealnej  modelki czyli  baaaaardzo daleką od figury karaibskich kobiet.  

Punkt centralny Cartageny to stare miasto w kolonialnym stylu, niezwykle klimatyczne. Drogie, głównie przez Amerykanów, których wycieczki można liczyć na metry. Ale też dzięki nim mogliśmy po raz pierwszy w Kolumbii zobaczyć sklepy z normalnymi ubraniami, no ale po co wieźć drzewo do lasu czyli, np. Zarę do Europy, tym bardziej, że ceny tego drzewa - porównywalne. 

Dobrej kawy szukajcie w sieci Juan Valdez, dobre drinki dostaniecie wszędzie.    

To miasto - raj dla tych, którzy przepadają za owocami morza. Na ulicy można kupić krewetki na zimno pakowane w plastikowe kubeczki [ wielkość w zależności od apetytu ]. Do tego sos „własny” czyli  .... z aktualnych zasobów lodówki. A to wszystko za jakieś drobne pesos. Łukasz mówi, że pycha. 

Nas zauroczyła knajpka Isla Gurmet poza murami Starego Miasta, w dzielnicy Getsemani, blisko hostelu Media Luna. Każdy gość może tam dorysować kredą na ścianie flagę swojego kraju, naszej szukajcie na okiennicy. Poza tym pyszne jedzenie, pyszne mojito,  świetna muzyka i atrakcje dodatkowe. Kelnero - barman w pewnym momencie trzasnął talerzami o podłogę, rzucił w kąt fartuch i pooszeedł. Potem widywaliśmy go szczęśliwego ''na mieście''. 

W knajpce obok [ Czarny Kot ], można zjeść NORMALNE śniadanie z kawą z mlekiem. Niedaleko jest też Cafe Havana. Wygląda jakby była zamknięta od 30 lat, po czym ni z tego, ni z owego - otwierają. Tam o kawę nie ma co pytać. 

coco - loco

Niebo w gębie, w dodatku alkohol. Rum, likier kokosowy i kokosowe mleko. Najfantastyczniejsze wcale nie w kokosie na plaży, a w barze w Cartagenie [ na przeciwko hostelu Media Luna ]. 

fryzjer 

W Cartagenie, w dzielnicy Getsemani można się obciąć na ulicy. W charakterze lustra – znajomy.  

H

hostele

W każdym hostelu [ poza Bogotą ] dostaniecie papierowy, ale wodoodporny i trudny do rozerwania pasek na rękę, który ma świadczyć o tym, że zapłaciliście. Przy wejściu dyskretnie zerkają czy na pewno. 

Nie ma hosteli bez dostępu do internetu, a na Karaibach chyba w każdym jest basen, co prawda nie w wersji olimpijskiej, ale na gorące wieczory, do posiedzenia jak znalazł. Dla ochłody można też posiedzieć na dachu. Cena za nocleg to najczęściej ok. 35 zł za noc, na Karaibach z ręcznikiem, w Bogocie ze śniadaniem. Przeważnie nie ma przechowalni bagażu, ale przechowają jeśli poprosicie. 

Allegria's  [ Bogota ] 

Hostel dwugłowy. Dwa kolonialne budynki w kolorowej dzielnicy la Candelaria, oddalone od siebie o jakieś 200 metrów. Ten, w którym my spaliśmy to typowy dla tego miejsca dom z patio i klimatycznymi pokojami na górze [ na dole gorsze, bo bez okien ]. Do tego, z półpiętra, widok na górę  Monserrate! Śniadanie takie bardziej włoskie, ale kto się nie naje, może skoczyć obok na rogalika do ... francuskiej kawiarenki.

Bellavista czyli Piękny widok [ Bogota ]

Najdroższy hostel w jakim spaliśmy [  50 zł za noc w dwuosobowym pokoju  ], ale wart swojej ceny. Najczystsza łazienka w Kolumbii [ ! ], najczystsza kuchnia, śniadanie obfite i smaczne, kawa nie najgorsza i do tego obsługa doskonale mówiąca po angielsku [często to ludzie ze świata, którzy taki mają pomysł na życie, że sobie mieszkają w Bogocie – my trafiliśmy na ... Czeszkę ]. Wszyscy bardzo pomocni i sympatyczni. Otworzą drzwi o 4.00 nad ranem, bez mrugnięcia okiem.

Tylko nie sugerujcie się nazwą. Ten „Piękny widok ” to ... ścina zabazgrana fatalnym graffiti. 

Casa Blanka [ Taganga ]

Na samej plaży, po lewej stronie. Miejsce w dwuosobowym pokoju z łazienką to wydatek ok. 50 zł. Warto zapłacić ... za widok z balkonu, na którym możecie zalec w hamaku. Śniadanie nie jest wliczone w cenę, ale można coś zjeść na dole. My postanowiliśmy poszukać dalej i znaleźliśmy restaurację z tęczowymi krzesłami. Nieświadomi zamówiliśmy jajka na miękko i musieliśmy na nie czekać ... pół godziny. To nie znaczy, że na Karaibach gotują się dłużej, chętnych na takie śniadanie było sporo, a kieliszki do jajek ... trzy. Bez nich nie podają.

El Dorado [ San Gil ] 

Nie polecam [ Łukasz ma inne zdanie ], chyba, że ktoś chce bardzo oszczędzać, bo nocleg kosztuje jakieś 17 zł. W dodatku za dojazd taksówką zapłaci hostel. Na wizytówce napisali, że mają gorący prysznic, tylko nie wiem po co. Bo to ani prawda, ani potrzeba. Prysznic posiada tylko jeden kurek, a to co leci po odkręceniu, nie jest nawet ciepłe. Nie musi, bo na zewnątrz 25 stopni.  

La Brisa Loca [ Santa Marta ]

Największa  atrakcja - basen z dołączoną bardzo szczegółową instrukcją obsługi i dach z leżakami. Pokoje ciemne, bo bez okien, ale czyste. Jeśli na dworze jest mniej niż 35 stopni, broń Boże, nie bierzcie pokoju z klimatyzacją – nie dość, że droższy, to jeszcze noc macie z głowy, chyba że zabraliście śpiwór. W hostelu są także bar, darmowa kawa [ okropna, jak to na Karaibach], bezpłatny bilard, trzy komputery z internetem i sala telewizyjna. No i jeszcze dach z fantastycznym widokiem na ... inne dachy. Jak się uprzecie, to w zasadzie wieczorem nawet nie trzeba wychodzić. 

Jeśli wybieracie się do Tagangi i chcecie tam przenocować albo na kilka dni do Parku Tayrona, w hostelu można zostawić duże bagaże, tylko że nikt ich nie będzie pilnował [ nam nic nie zginęło ale oczywiście pieniądze, karty kredytowe i dokumenty wzięliśmy ze sobą ].

Sprzed hostelu, dwa razy dziennie odjeżdża autobus do Cartageny [ 5 godzin jazdy ], trochę droższy niż z dworca [ ok. 50 zł ].

Media Luna [ Cartagena ] 

Odstraszać może tylko lokalizacja w niecieszącej się dobrą sławą dzielnicy Getsemani [tuż za murami starego miasta ]. Rzeczywiście, okolice hostelu na pierwszy rzut oka nie zachęcają -  zajęcie stojących na rogach pań nie pozostawia wątpliwości, podobnie jak siedzących na progach podejrzanych panów w najczęściej średnim wieku. Szybko się jednak przekonaliśmy, że nic nam tam nie grozi. Oni przesadnie nie zaczepiają turystów, a ich nie zaczepia policja [ wg pewnego Holendra taki jest niepisany układ ]. A już sam hostel to zupełna enklawa z dwoma drink barami [ jeden fantastyczny na dachu ], basenem, hamakami i leżakami na patio, rowerami do wypożyczenia, internetem i kuchnią, w której samemu można pokucharzyć. Do tego najbardziej światowe towarzystwo - od Australijczyków po Peruwiańczyków, nas i naszych sąsiadów – Niemców, a właściwie Niemki. 

Tylko łazienka ... drzwi ma jedynie toaleta, prysznic zaledwie plastikową zasłonkę, a umywalki zamontowane są w ... przejściach między pokojami. 

La Rana [ Villa de Leyva ]

To nie hostel tylko hostelik z kilkoma pokojami, także dwuosobowymi. Do tego patio z hamakami i dwie łazienki. Poza sezonem można się targować o cenę z właścicielem i jego żoną, rodowitą Angielką. Jedyny mankament tego miejsca [ i pewnie każdego innego w Villa de Leyva ] to ... piejące o 5.00 koguty. 

hamak 

Hamak jaki jest każdy kiedyś widział. Ten w wersji kolumbijskiej jest bardziej twarzowy – nie wygląda się na nim jak szynka, bo to płachta z grubego materiału, a nie siatka z okami.  Najczęściej w pasy o intensywnych kolorach - coś jak nasze ludowe stroje. Na noc i na dzień. 

imprezy

Niestety niewiele możemy o nich powiedzieć ale szukaliśmy niezbyt intensywnie. Okazało się, że najłatwiej je znaleźć w klubie... gejowskim w Bogocie. Byliśmy w takim, który wyglądał jakby był największy na świecie, nazywał się Theatron, bo zorganizowano go w dawnym teatrze. Bawiło się tam chyba ponad tysiąc osób, co znowu nie jest takie dziwne w dziewięciomilionowym mieście. Zanim jednak weszliśmy, musieliśmy odstać w wielkiej kolejce, okazać dokumenty, wysłuchać pouczeń policjanta, że jesteśmy w niebezpiecznej dzielnicy i że lepiej nie wychodzić, a potem zostaliśmy sprawdzeni przez ochroniarzy dokładniej niż przez celników na lotnisku w Cartagenie. Bilet, wydawałoby się drogi [ok. 40 zł], ale czekała nas niespodzianka, o której marzy wielu rodaków. Drinki do rana w cenie biletu, absolutnie dowolna ilość. Warunek był jeden – trzeba było podać barmanowi plastikowy, duży kubek  odebrany w kasie. Nie widziałam ani j e d n e j bardzo pijanej czy jakkolwiek agresywnej osoby. Do tego mogliśmy podziwiać profesjonalny pokaz mody miejscowego projektanta, bawić się w trzech, ogólnie dostępnych salach [ każda z innym rodzajem muzyki ]. Dwie kolejne były zarezerwowane wyłącznie dla mężczyzn i dostępu do nich bronili kobietom ochroniarze! Osobnych sal dla kobiet... nie było. Było za to miejsce na dachu, gdzie wszyscy mogli swobodnie pogawędzić, zapalić albo dorobić się seksownej chrypki. 

Oczywiście mankament jest jeden, jeśli jesteś kobietą hetero, n i k t  tam nie zwróci na ciebie uwagi [ no, chyba, że jest zainteresowany twoim towarzyszem, a właściwie relacją, jaka was łączy ]. Depresja murowana, no bo wyobraźcie sobie, dookoła tysiąc nierzadko bardzo interesujących mężczyzn, a ty nie jestem w typie ż a d n e g o. Kto jednak pójdzie potańczyć, potańczy [ uwielbiają swoją krajankę Shakirę ]. 

No i nie zdziwcie się gdy nagle, ni z tego, ni z owego przestanie grać muzyka, a ludzie zaczną wychodzić. To nie alarm, to znak, że właśnie wybiła 3.00. 

jedzenie

Przed wyjazdem trochę się bałam. W Hiszpanii zamówienie czegoś do zjedzenia było dla mnie jedną, wielką, przegraną loterią. Wydawało mi się, że w Kolumbii będzie podobnie  i było, ale tylko pierwszego dnia.  

Żółte, kwaskowate, pokrojone w paski  jak makaron owoce okazały się później ulubionym mango, tyle, że jego prawdziwy smak poznałam dopiero na Karaibach. Porażką był też pierwszy, zamówiony obiad. Nie pamiętam co to było, pamiętam, że bez smaku. Rozpoznawalny był tylko ryż [ dodawany niemal do każdej potrawy razem z ... frytkami] i wszechobecna kukurydza. 

Potem już było tylko lepiej, bo jadłam to ... co znałam. Kurczaka albo rybę. Fantastycznym odkryciem były natomiast miejscowe fast foody. To kupowane od ulicznych sprzedawców przekąski, najczęściej przygotowywane na oczach klienta. Zero chemii i pyszne, chociaż nasz sanepid zamknąłby takie punkty w 5 minut.  

Polecamy zwłaszcza:

Arepas - placki kukurydziane pieczone na grillu, zazwyczaj na dużym liściu. W środku co dusza zapragnie, ale najbardziej smakowite z kurczakiem. Najlepsze, smażone na polowej kuchni ustawionej na bezludnej plaży, jedliśmy w parku Tayrona. Ceny dwa, trzy razy wyższe niż w cywilizacji, no ale kto by wybrzydzał w środku dżungli.

Arequipe - najsłodsze ze słodkich słodyczy. To taki gęsty krem, którym smaruje się np. wafle, ale można też jeść łyżkami. W smaku jak nasze mleczko w tubce [ czyli jakiś milion kalorii ]. Łukasz potrafił zjeść więcej.

Bocadillo – podobne wyglądem do galaretki w cukrze tyle, że bez cukru. Najczęściej zawinięte w liść, ewentualnie z paskiem arequipe w środku.

Empanadas  - pierogi w rozmiarze L, w cieście podobnym do tortlli. Jak się klient uprze, to farsz może być nawet z owoców morza, ale najsmaczniejsze są z kurczakiem. Największy wybór w Santa Marcie.

Tamal – liść platano, a w środku mięso, ciecierzyca, żółta masa z kukurydzy i inne warzywa. To wszystko przewiązane jest ... sznurkiem 

Najsłynniejsza kolumbijska zupa to Ajiaco – kartoflanka z 2 lub 3 rodzajów ziemniaków, do tego kawałki kurczaka z kością i kukurydza. Podaje się ze śmietaną, kaparami i avocado. Mimo całej tej masy składników, jak dla mnie, kompletnie bez smaku [ a podobno jedliśmy najlepszą Aijaco pod słońcem ].

W miasteczku Villa de Leyva postanowiliśmy spróbować specjalności regionu czyli wołowiny. W wielkiej restauracji [ miasto malutkie], przypominającej atmosferą namiot na festynie, podawano steki wielkości ogromnego talerza trochę za mocno wysmażone.. Obsługiwał nas ... dziewięciolatek. 

język

Znajomość hiszpańskiego w wersji podstawowej niezbędna. Buenos dias, Gracias, Si i No – nie wystarczą. Nawet jeśli znacie angielski możecie mówić po polsku - efekt będzie taki sam czyli żaden.  

K

kawa [ to najbardziej subiektywny punkt tego poradnika]

O kolumbijskiej kawie mogę napisać rozprawę naukową, pt. : Dlaczego w Kolumbii najczęściej nie nadaje się do picia. Na szukanie takiej, która się nadaje trzeba poświęcić sporo czasu a ci, którzy piją niezbyt mocną z mlekiem mogą jej nie znaleźć wcale. No, nie ma. Zwłaszcza na Karaibach gdzie uliczni sprzedawcy roznoszą w termosach okropny ulepek. W Santa Marcie próbowaliśmy zamówić kawę w barze, ale czekaliśmy na nią dłużej niż czteroosobowa rodzina na obiad. Jest tam jednak takie miejsce, które zadowoli najwytrawniejszego smakosza. To Cafe Bar Lulo. Poszukajcie koniecznie.  

Potrafią też zaparzyć kawę w San Gil, regionie gdzie kawę się uprawia. Najlepiej poprosić o frappe - mają, wiedzą co to i robią niebiańską. 

W Bogocie i w Cartagenie szukajcie sieci Juan Valdez, która ma swoje plantacje kawy.

Tylko nie łudźcie się, że jeśli lokal ma w nazwie CAFE  to się jej tam na pewno napijecie. Jeszcze się będą dziwić, że pytacie czy jest, a potem, że wy się dziwicie, że nie ma [ to historia z Cartageny ]. 

Kolumbijczycy 

W przypadku Kolumbijczyków w żadnym razie nie sprawdza się powiedzenie: mężczyzna jest jak wino, im starsze tym lepsze. Jest dokładnie odwrotnie. Im starszy Kolumbijczyk, tym, no trzeba to jasno powiedzieć – mniej atrakcyjny. W górach kowbojski kapelusz i sumiasty wąs na porządku dziennym. 

Kolumbijki 

Nie ma miejsca na świecie gdzie im starsza kobieta, tym atrakcyjniejsza więc pod tym względem Kolumbia nie jest wyjątkiem. Piękne są młode Kolumbijki znad Morza Karaibskiego - wyższe niż, np. Bogotanki i szczuplejsze, w dodatku o pięknym czekoladowym odcieniu skóry. Nie brakuje też obfitych pań, ale wszystkie fantastycznie się poruszają. 

Przeciętna Kolumbijka jest ... przeciętna. Niewysoka, w odpowiednich miejscach zaokrąglona, z masą  ciemnych, zdrowych włosów. Wszystkie ubierają się '' blisko ciała '' nawet jeśli jest to ciało duże, elementy błyszczące: cekiny, nity, złote nitki – niezbędne.

Kolumbijątka 

Dzieci mają  przepiękne, bez wyjątku.

Kościoły

Najbardziej zadziwiające są ołtarze. Zajmują zwykle całą ogromną ścianę, a wyglądają jakby były wyłącznie ze złota. 

W Villa de Leyva słyszeliśmy ... Barkę. Zostaliśmy nawet przez chwilę na mszy, żeby posłuchać jak brzmi po hiszpańsku, ale zupełnie niespodziewanie w całym mieście zgasło światło [ a działo się to późnym wieczorem ]. Ksiądz zdążył tylko powiedzieć: W imię Ojca i Syna. Zrobiło się tak ciemno, że nie widziałam stojącego obok Łukasza, a potem usłyszeliśmy tupot ciężkich butów. Na szczęście to nie byli partyzanci, którzy zeszli z gór, bo zabrakło im jedzenia, a policjanci, którzy rzucili się nas bronić przed ciemnościami.

W jednym z kościołów w Bogocie widzieliśmy też niecodzienny plakat z oczywistymi prośbami : by podczas mszy wierni rozmawiali z Bogiem, a nie z innymi wiernymi i by uczestniczyli w nabożeństwach z ...entuzjazmem. 

L

lotnisko 

Opowieści o tym, że na lotnisku w Bogocie sprawdzają baaardzo dokładnie bagaże są prawdziwe. Miałam osobiste spotkanie z celnikami z powodu sporej ilości kawy, którą wiozłam do Polski. Przypuszczam, że zastanowił ich intensywny zapach, którym przecież mogłam chcieć zamaskować zapach zupełnie innej używki. W mojej obecności walizka została otwarta i sprawdzona centymetr po centymetrze. Celnik wąchał każdą paczkę kawy, a słoiczek rozpuszczalnej otworzył. Zaglądał nawet do woreczka z bielizną ...

Dużo bardziej wyrafinowaną metodę przemytu Kolumbijczycy podejrzewali u starszej pani. Sprawdzili książki dla dzieci zapakowane na świąteczne prezenty. Najpierw je delikatnie odpakowali, a potem ... dmuchali w każde złączenie kartek. 

U mnie wszystko skończyło się na irracjonalnym strachu, bo choć przewoziłam całkiem legalne liście koki kupione w sklepie z pamiątkami, to byłam  przekonana, że to z ich powodu ta cała kontrola. Celnik nawet na liście nie spojrzał. 

Lotnisko w Cartagenie jest zuuuupełnie inne niż to w Bogocie. Łukasz wniósł na pokład nie tylko wielką butelkę wody mineralnej, ale i ... scyzoryk. Na pasy startowe wychodzi się przez ... aleję palmową.

 Ł

łazienka 

Wyzwanie dla turysty. Najczęściej zaniedbana, bardzo często brudna, czasami fatalnie pomyślana. 

Zupełnie oddzielną kategorią są toalety i prysznice w hostelach na plażach w Parku Tayrona [ choć w części droższej  Arrecifes bardzo designerskie i czyste ]. Drzwi otwierają się do wewnątrz co mocno utrudnia zwłaszcza wyjście. Czasem mają specjalne wycięcie na krawędź muszli, bo w przeciwnym razie nie można by było wejść. Prysznice, niekiedy bez drzwi, z tyłu budynku, otwarte na ... dżunglę  i ... koedukacyjne. 

Ręczniki, tylko czasem są w cenie pokoju więc warto zabrać ze sobą, najlepiej takie szybkoschnące ze sklepu dla turystów, w dodatku zajmują mało miejsca. 

Papier toaletowy – to dla mnie najbardziej ekstremalne, żeby nie powiedzieć ekskremalne doświadczenie. Nie marnując słów wyjaśniam, że zmarnowanego papieru nie wrzuca się do muszli ale do ... stojącego obok kosza, w dodatku otwartego ... 

M

Małgorzata 

W Kolumbii to słowo nie do wymówienia. Jeśli macie na imię Małgorzata, od razu przedstawiajcie się jako Margarita - ułatwicie życie Kolumbijczykom. No chyba, że chcecie towarzystwo rozbawić. 

mango 

Podobna historia jak z bananami tylko, że gorzej. Jeśli zachwyci was mango w Kolumbii, w Polsce nie będzie smakować, bo to nawet nie 20 woda po kisielu. 

O

owoce

Ten zwyczaj chętnie przeniosłabym na lato do Warszawy, ale jak sadzę Sanepid by dostał zawału. Otóż na ulicach Kolumbii, ze swoimi wózkami stoją sobie uliczni sprzedawcy. A na tych wózkach owoce prosto z drzewa. Sprzedawca je obiera i kroi w paski [ np. mango ], albo w kostkę [ arbuzy ]. Kupujący,  za 1000 pesos czyli ok. 1 zł  i 60 gr dostaje takie pokrojone owoce w plastikowym kubku plus widelczyk. Idziesz sobie człowieku ulicą i jesz arbuz, a sok nie cieknie ci po twarzy i ubraniu do butów, tylko kulturalnie przegryzasz kawałeczki i nawet chusteczka nie będzie potrzebna. Cuuuuuudowne rozwiązanie, poza tym, że pyszne. 

P

pieniądze 

1000 pesos to około 1 zł 60 gr [ 2010 r. ].

Wzięliśmy ze sobą trochę dolarów, ale wymiana to kuriozalne – kuriozum. Nie tylko każą pokazać paszport i pytają gdzie się zatrzymacie najbliższej nocy, w dodatku ... biorą odciski palców. Przelicznik podobny jak u nas, za 100 dolarów dostaliśmy 186 tys. pesos  czyli niecałe 300 zł. 

Wypłacanie pieniędzy z bankomatu jest oczywiście prostsze, ale był problem z moją kartą debetową [ PKO SA ]. Niektóre maszyny jej nie czytały; karty kredytowe działały bez zarzutu. Nie musicie się też obawiać, że bankomat je połknie. Karty wsuwa się tylko częściowo i wyjmuje zanim przechodzimy do sedna [ instrukcje także po angielsku ]. Uważajcie, bo maszyna zamiast o żądaną sumę najpierw może was zapytać o to czy chcecie przekazać pieniądze na cel charytatywny. I nie zdziwicie się wysokością prowizji, którą policzy wam  bank. Mój, za każde wyjęcie jakiejkolwiek sumy, liczył 23 zł. Kartą można płacić w dużych albo drogich sklepach, w luksusowych hotelach i ... nabywając szmaragdy [ w Kolumbii jest ich najwięcej na świecie ].

Specjalnie na wyjazd kupiliśmy [ w sklepie dla podróżników ] lekkie, płaskie saszetki na pieniądze i paszport. Nosi się je w spodniach, zapięte na gumce w pasie [ można  nie zdejmować na noc  ]. Tylko nie zakładajcie ich przed spotkaniem z polskimi celnikami. Ja z tego powodu niemal wylądowałam na kontroli osobistej. 

plaże karaibskie

Najpiękniejsze plaże są w Parku Tayrona, a drogi do nich dwie – morska [ można tam popłynąć łodzią z Tagangi lub z Santa Marty ] i lądowa  [ autobus odjeżdża z Santa Marty z miejscowego bazaru ]. My wybraliśmy tańszą opcję. Podróż rozklekotanym autobusem w towarzystwie m.in.  worków z ziemniakami  trwa ponad 1,5ngodziny [ siedzenia cudownie miękkie], potem trzeba zakupić bilet [ ok. 30 zł ] i założyć na rękę papierową opaskę. W ramach biletu zostaniecie podwiezieni busem do punktu, w którym można wynająć konie albo zacząć wędrówkę. Jeśli wcześniej nie padało, to czeka was ok. 45 minutowy spacerek namiastką dżungli z fantastycznymi drzewami, lianami, wielkimi motylami i w innym towarzystwie, z punktem widokowym na jakąś ekskluzywną plażę. Ale jeśli padało ... czeka was podróż przez błoto po kostki [ broń Boże nie idźcie w klapakach, bo będziecie leczyć rany miesiącami ]. A jeśli do tego nadal pada, to droga do raju będzie drogą przez piekiełko więc chyba koń to lepsza opcja. Zwłaszcza, że ceny nie są zaporowe, w dodatku do negocjacji.

Najpierw dotrzecie do Arrecifes, plaży szerokiej z palmową dekoracją za plecami. Minus jest taki, że nie można się tam kapać, bo jak nam wytłumaczono są a) wiry, b) wielkie żarłoczne ryby. Ale nie znajdziecie tam tabliczki : Uwaga wiry, uwaga żarłoczne ryby,  kąpiel surowo wzbroniona. Tabliczka jest ale z informacją mniej więcej taką : Na tej plaży utopiło się już 116 osób, jeśli chcecie powiększyć to grono, miłej kąpieli. 

Plaża Arrecifes ma dwie strefy, jedną dla średnio zamożnych i drugą dla mniej. Ta pierwsza ma piękne białe hamaki z pięknymi białymi moskitierami, pod dachem z palmowymi liści, który nie przecieka nawet podczas trzydniowej ulewy [ sprawdziliśmy ]. Nocleg kosztuje ok. 30 zł. Można też rozbić namiot albo wynająć domek [ cena kosmiczna, ale opłaca się jeśli jedziecie dużą grupą ]. Do tego, jak na warunki kolumbijskie, luksusowo wyglądające i czyste [!] łazienki. Jest też restauracja z białymi obrusami i eleganckimi kelnerami ale po drodze przez błoto jakoś się tam nie widzieliśmy. Na szczęście jest druga opcja, tania i smaczna choć nie wygląda zachęcająco. Atrakcją tej jadłodajni są dwie gadające papugi. Gadające ze sobą . 

Druga plaża to La Piscina. Tam można się kąpać ale ubrania trzeba zostawić na palmie, bo piasku mało a fale długie. I creme de la creme plaż w Parku Tayrona –  el Cabo San Juan.

Biały piasek, szmaragdowa woda, kępki palm i punkt widokowy na skale [ chyba można tam też spać – jeśli za mocno nie wieje]. Przestrzegamy przed pozostawianiem obuwia byle gdzie. My zostawiliśmy na piaskowym wzgórku. Wracamy – wzgórek jest – sandałów nie ma. Mieliśmy coś na zmianę ale jednak żal. Aż tu nagle ... woda oddaje  jeden sandał, potem drugi, następnie wrócił jeden klapek, drugi przepadł na wieki.

Plaża el Cabo San Juan to estetyczny raj, ale z infrastrukturą gorzej. Pierwszy raz jadłam obiad w towarzystwie ... obiadu. Między plastikowymi stolikami postawionymi na klepisku, dostojnie przechadzał się kogut - masochista z żoną i dzieckiem. Następnego dnia też się przechadzał więc może jednak wiedział co robi. Pewnie miał umowę z szefem kuchni -  oprowadza po lokalu kurczaka, żeby turyści mieli wrażenie, że jedzą coś świeżego, a w zamian ma zapewniony wikt i opierunek dla całej rodziny. No, a już łazienka to ... tragedia. Tylko ubikacja [ właściwie latryna ] jest zamykana, umyć się można wyłącznie publicznie. Tak więc na el Cabo San Juan należy wpaść się poopalać albo popływać, nocleg polecamy na Arrecifes [ najwyżej godzina drogi ]. Z el Cabo San Juan można też się dostać do prekolumbijskiej osady w górach. Niestety po trzydniowej ulewie dla nas była niedostępna.   

Piękne są tez plaże na Las Islas del Rosario czyli na Wyspach Różańcowych. Płynie się tam z Cartageny. Bilety można kupić na Starym Mieście [ nieco drożej ] albo w niektórych hostelach [ ok. 60 zł ]. Stanowczo odradzamy podróż wycieczkowym statkiem, lepiej popłynąć motorówką. Drożej, ale szybciej. W pierwszym przypadku rejs trwa cztery godziny z zawinięciem do ''oceanarium'' z biednymi, tresowanymi delfinami. Na miejscu, w cenie obiad i godzina na plaży z bajecznie szmaragdową wodą, ale z wszechobecnym a la orden. Drugi przypadek, to dwugodzinna podróż, 6 godzin na plaży, w dodatku na innej i bez nachalnych masażystek czy fryzjerek. Jeśli jednak wybierzecie dłuższą wycieczkę, a krótsze opalanie będziecie mieli, być może jedyną okazję w życiu, by zobaczyć posterunek plażowej policji. Strój organizacyjny ... krótkie spodenki, biała bluzka, trampki i białe skarpetki. Gdyby jednak ktoś miał potrzebę znaleźć się w centrum zainteresowania, to czterogodzinny rejs statkiem jak znalazł. Zwłaszcza jeśli płynie nim także szkolna wycieczka. Osiągniecie jednak cel tylko pod jednym warunkiem, że jesteście białymi  blondynami [ ewentualnie rudymi ]. W takim przypadku status białego niedźwiedzia murowany.

Poza tym na Karaibach są plaże miejskie np. w Santa Marcie czy Cartagenie. Miejskie to znaczy w środku miasta przy jezdni. 

plażowanie

Kolumbijczycy nie opalają się leżąc na ręcznikach [ to oznaka biedy ], ba właściwie w ogóle się nie opalają. Na plaży siedzą na plastikowych, niewygodnych krzesełkach w dodatku pod czymś w rodzaju namiotu [ za co oczywiście trzeba zapłacić ]. No,  w zasadzie po co się mają opalać. Za ich kolor skóry kobiety w naszej części świata oddałyby wszystko, tymczasem pewna młoda dziewczyna, za którą u nas obejrzałby się każdy mężczyzna [ poza tymi, którzy nie oglądają się za kobietami ] wprawiła mnie w osłupienie pytając ze smutkiem czy u nas jest rasowa dyskryminacja. Plaża służy też jako boisko do piłki nożnej. Bramki nie są wymagane.

pocztówki

Przed wyjazdem nie obiecujcie ani rodzinie, ani znajomym, że na pewno przyślecie pocztówkę z podróży, bo zwyczajnie może się to Wam nie udać. Kolumbijczycy chyba nie znają takiego zwyczaju. Jedyne pocztówki jakie widzieliśmy sprzedawali w Cartagenie. W dodatku spróbują Was odwieźć od kupna ceną znaczka [ jakieś 10 zł do Polski ], a i sama pocztówka tania nie jest, jakieś 3 zł. Kolejny problem to brak skrzynek i bardzo starannie ukryta poczta. A jak już się uprzecie, znajdzie pocztówki, kupicie znaczki [ na szczęście w tym samym miejscu ], odkryjecie pocztę i oddacie przesyłkę w okienku, wasi znajomi odbiorą ją po ... 2 miesiącach.

 policja 

Wygląda na to, że w Kolumbii jest w dużym poważaniu. W Santa Marcie, dwaj dość zdenerwowani [ delikatnie mówiąc ] osobnicy, podeszli śmiało do władzy, żeby władza rozstrzygnęła ich uliczny spór. W Cartagenie, na specjalnym plakacie policja życzyła obywatelom Wesołych Świąt, a obywatele nie dopisali żeby się od ... oddaliła szybkim krokiem.

No, ale też takich policjantów jakich spotkaliśmy w Bogocie, u nas ze świecą szukać. Podszedł do nas mundurowy i najpierw po hiszpańsku, a zrozumiawszy swoją pomyłkę w nienagannej angielszczyźnie, zaprosił nas do zwiedzania ... muzeum policji, w którym ekspozycja zorganizowana jest w 5-u językach. Obiecał, że za rok będzie po polsku. Co do policjantów podrzucających turystom kokainę i żądających pieniędzy w zamian za niewtrącenie na lata do kolumbijskiego więzienia ... nie spotkaliśmy. Choć takich, którzy wydawali się być po jej zażyciu i owszem [ jeden przestrzegał nas w Bogocie żebyśmy się tak nie obnosili z aparatami fotograficznymi – wskazując na grupę grzecznie oddalających się ... studentów ]. W stolicy nie pytajcie policjantów o drogę, bo oni sami jej nie znają [ są tam zwożeni z całego kraju ]. 

R

rowery

Na co dzień niewidoczne, w  niedzielę w Bogocie otwierają dla nich główne ulice miasta czyli zamykają dla samochodów. Rowerzyści, ale także rolkowcy, deskorolkowcy i zwykli  spacerowicze są zachwyceni, kierowcy ... no wyobraźcie sobie puszczenie całego ruchu dziewięciomilionowego miasta uliczkami Starówki w Warszawie czy Krakowie. 

różnica czasu [- 7 godzin] 

Teoretycznie jest możliwe, że wylecicie jednego dnia, a wylądujecie poprzedniego ale przypuszczam, że linie lotnicze tak planują podróż, żeby pasażerowie nie znaleźli się na końcu świata w okolicach północy.  Nasze zaplanowały start z Frankfurtu o 13.30, na miejscu byliśmy już o 19.25, a podróż trwała ... ok. 13 godzin. Jak to możliwe ? Matematycznie wszystko się zgadza. Na miejscu różnica czasu robi różnicę. Przez pierwszy tydzień udawało nam się dociągnąć do 21.00 [ czyli do jakieś 4-ej nad ranem ]. Pobudka wypadała o 5.00 czyli wtedy kiedy inni kładli się spać. 

S

San Gil 

Miejsce, w którym kończy się gorąca woda w kranach. Kurek jest tylko jeden. 

San Gil to bardzo tłoczne miasteczko na pagórkach. Największe atrakcje ? Kawa nadająca się do picia, a miejscami nawet bardziej [ to region Santander gdzie kawę się uprawia więc nic dziwnego ] i możliwość podziwiania zachodu słońca nad Andami niemal z centrum miasta. To także ośrodek sportów ekstremalnych, ale na własnej skórze tego nie sprawdziliśmy. Na dworcu autobusowym jest nawet informacja turystyczna [ w postaci pani, jej krzesełka i stolika ] ale wyłącznie po hiszpańsku. 

Specjalność regionu [ poza kawą ] dupy mrówek. Piszę bez cudzysłowu, bo to nie przenośnia. Mrówki duże to i duże mają te ... dupy [ już zapakowane wyglądają jak ziarenka pieprzu ]. Ale jak już nawet uda wam się zapomnieć co jecie, to nie da się tego ... nie poczuć. San Gil to punkt wypadowy do Barichary i do 180 metrowego wodospadu Juan Curi. Dostaniecie się do niego autobusem, ale nie liczcie na żaden rozkład jazdy. Pojedziecie  [ podróż trwa blisko 40 min. ] gdy zbierze się odpowiednia liczba podróżnych, z powrotem musicie ... cierpliwie czekać więc nie warto wybierać się tam po południu – zwłaszcza, że ok. 18.30 w Kolumbii zapadają ciemności. Kierowca zatrzyma się przy wejściu na teren parku, wędrówka w górę [ łagodnymi pagórkami ] zajmuje jakieś pół godziny. Po deszczu trzeba być przygotowanym na chodzenie po śliskich kamieniach [ w klapkach można się zabić ]. Nam się tam trafiła rzecz niesłychana – w całym parku byliśmy tylko my i ... stado krów. Niestety, kiedy wracaliśmy, próbowały się zaprzyjaźnić. Przy furtce byliśmy w jakieś 15 minut. 

Santa Marta

Nie wiem dlaczego ale czuliśmy się tam fantastycznie. Miasto - sklep zamieniające się wieczorem w miasto - restaurację. Punkt wypadowy do Tagangi i Parku Tayrona, z plażą i portem, do którego zawijają wielkie wycieczkowce. Do zwiedzania – niemal nic [ z wyjątkiem kilku kościołów i domu, w którym zmarł Simon Bolivar ], do kupienia niemal wszystko tyle, że marnej jakości. Uliczne jedzenie – świetne na ciepło i na  zimno. Dla nas hitem było mango krojone w kostkę, a nie w paski jak w Bogocie i o niebo od tamtego lepsze.

Najciekawiej robiło się wieczorem, gdy na ulice zastawione w ciągu dnia stolikami sprzedawców podjeżdżały rodzinne restauracje na kółkach. Matka, ojciec i np. syn rozstawiali plastikowe krzesełka i przygotowywali arepas, empanadas, pizze czy wyborne owocowe soki ... z mlekiem [ najlepsze bananowe ] i nikt tam niczego nie odważał, nie mierzył, nie dzielił. Jeśli wypiłeś sok, a zrobili go więcej, dodawali w gratisie.

Gdybyście zamierzali wieźć z Kolumbii pamiątki to kupcie je właśnie w Santa Marcie. Nie dość, że wybór nieprawdopodobny, to jeszcze ceny nawet o połowę niższe od tych w  Bogocie, a zwłaszcza od tych w Cartagenie.  

small talk z Kolumbijczykami 

- Skąd jesteś? – pyta Kolumbijczyk Łukasza 

- Jesteśmy z Polski – odpowiada grzecznie Łukasz 

- Ona też? – pyta bezbrzeżnie zdziwiony Kolumbijczyk 

- Ona też  – odpowiada zupełnie nie zdziwiony zdziwieniem Kolumbijczyka Łukasz, bo przed naszym wyjazdem, pytany o rady specjalista od Ameryki Południowej oświadczył, że będę uchodziła za miejscową. Nie spodziewałam się tylko, że to będzie aż takie bezdyskusyjne. Mój wygląd był na tyle sugestywny, że na odjezdnym, na lotnisku w Bogocie , pani patrząc na białego, lekko tylko przypieczonego na Karaibach rudego Łukasza spytała bardzo poważnie  – Wy oboje Kolumbijczycy?  

Na początku do tego, że my z Poland dodawałam, że z Europe, ale szybko okazało się, że Oni nie tylko wiedzą, że z Europe ale też, że z Europe między Germany a Russia. O Walezie raczej nie słyszeli ale o Juanie Pablo II oczywiście tak. Trafiliśmy też na Kolumbijczyka, który słyszał o Powstaniu Warszawskim. To  ... były kandydat na prezydenta Kolumbii, który przechadzał się koło stoisk z książkami na targu w Bogocie. Chwalił się, że jako jedyny w Ameryce Południowej zna historię Polski i ja mu wierzę. Najmocniej próbował nas zagiąć Kolumbijczyk ze statku wycieczkowego, którym płynęliśmy na Las Islas Rosario czyli Wyspy Różańcowe.

- A jaki wy tam, w tej Polsce, macie sport - oświadczył lekceważąco. Już mieliśmy na końcu języka Małysza ale zanim dotarło do nas, że skoków narciarskich to oni raczej nie oglądają okazało się, że chodzi o piłkę nożną. W pierwszej chwili poczuliśmy się trochę zbici z tropu ale przytomnie zauważyliśmy:

- No, teraz to nie, ale kiedyś ... Boniek 

- uuu, Boniek – skomentował Kolumbijczyk

- Lato 

- uuu, Lato - zachwycił się 

- Deyna 

- uuu, Deyna skapitulował i nie wracał do tematu, no bo w zasadzie kim miał się pochwalić. 

Mieliśmy też jednego obrażonego Kolumbijczyka. Młody chłopak próbował nam sprzedać niesławną specjalność Kolumbii i oczywiście nie mam na myśli tej do picia [ wbrew pozorom dealerzy nie stoją tam na każdym rogu, na 4 dni pobytu w Bogocie takie spotkanie przydarzyło nam się tylko raz ]. Chłopak się obraził nie dlatego, że nie chcieliśmy nic kupić. Jego zdaniem bezczelnie udawałam, że ... nie jestem Kolumbijką. 

soki

świeżo wyciskane piliśmy chyba tylko w Parku Tayrona. Ogólnie PYTAJĄ czy chcecie z ... wodą czy z ... mlekiem. Spróbujcie koniecznie bananowego w tej drugiej wersji. 

szczepienia 

Szczepić się czy nie, o to jest pytanie [ jedno z ważniejszych przed wyjazdem ].  W sanepidzie w Warszawie, przed  podróżą do Kolumbii zalecają  tabletki przeciwko malarii i 7-em szczepionek. Niektóre trzeba brać w kilku seriach więc nie należy tego robić na ostatnią chwilę. Najbardziej minimalne - minimum to szczepienie przeciwko żółtej febrze jeśli wybieracie się do Parku Tayrona. 

T

Taganga 

To taka malutka wioska z dwoma plażami, bardzo popularna wśród turystów więc lepiej unikać jej w sezonie [ jeden zaczyna się jakieś dwa tygodnie przed Bożym Narodzeniem ]. Z Santa Marty turyści jeżdżą tam autobusem, ale można popłynąć łodzią, a z plecakami najlepiej wziąć taksówką  – ok. 15 zł ]. Podróż trwa kilkanaście minut więc nie trzeba  nocować. Jeśli nie interesuje Was zaleganie nad wodą macie niewiele możliwości. Można się przejść wzgórzem z jednej plaży na drugą [ nie zapomnijcie aparatu ], albo odwiedzić  miejscowy cmentarz. Mniej zamożni wsuwają tam trumny ze szczątkami bliskich w coś, w rodzaju betonowych bloków  i malują na włazie kolorowe, karaibskie motywy – palmy, łódki czy zachodzące słońce. Zamożniejsi stawiają coś w rodzaju altanki z drzwiami do  stołowego pokoju. 

Taganga to wioska rybacka więc na obiad polecamy miejscowe ryby. Mniej więcej dwie godziny przed podaniem w plażowej restauracji pływają jakieś 200-e metrów od stolika. Wyglądają piekielnie - smakują niebiańsko.  

taksówki

W Bogocie [ i nie tylko] taksówka to najlepszy sposób na przedostanie się z lotniska do centrum miasta. Za pokonanie odległości jak z warszawskiego Dworca Centralnego na najdalszy Tarchomin [ albo dalej ] zapłaciliśmy jakieś 23 złote. Do tego podwiozą was pod same drzwi, nawet jeśli ulica jest jednokierunkowa i trzeba sporo objechać. Po drodze, w biedniejszych dzielnicach kierowcy, na wszelki wypadek blokują drzwi od środka, ale nie dlatego, że boją się ,że uciekniecie nie płacąc. 

Taksówki należy zamawiać przez telefon w hostelu, zatrzymywanie ich na ulicy lepiej sobie podarować.

telefony 

W Kolumbii rozmowy miedzy sieciami są bardzo drogie, w tej samej sieci - bardzo tanie. Co robią przedsiębiorczy Kolumbijczycy ? Stawiają budkę telefoniczną w postaci stolika i przypinają do niego łańcuchami kilka telefonów komórkowych. Jeśli ktoś, dajmy na to ma telefon w Erze, a jego przyjaciel w Orange, to prosi o telefon z Orange i sobie rozmawia z kolegą. Mieliśmy jednak niejasne podejrzenia, że takie budki są nielegalne. 

torebki 

Mężczyzna idący ulicą z lnianą torebką przewieszoną na skos to w Kolumbii widok powszechny [ zwłaszcza na Karaibach ]. I nikt się nie dziwi, mimo, że wcale nie chodzi o mężczyzn, których z torebkami skojarzyć najłatwiej. Kupują je też kobiety. Różnica polega tylko na tym, że one te torebki, noszą jak ... torebki. 

TransMilenio 

Metro to z zasady najszybszy i najmniej skomplikowany środek transportu. W Bogocie jest tylko szybki. To „metro” naziemne ze specjalnie wyznaczonymi pasami na szerokich ulicach. Jedyne co jest pod ziemią, to przejście z pewnego przystanku na drugi ... długie przejście.

Przystanki to rampy przykryte dachem. Najdłuższe na świecie autobusy [ to nie przenośnia ] muszą się zatrzymać tak, by drzwi ustawić równo z drzwiami przystanku, które dopiero wtedy, automatycznie się otwierają. Trzeba jeszcze tylko wiedzieć, przed którymi drzwiami stanąć. I tu pojawia się problem, całkiem spory. Linie to nie tylko A, B, C i D ale też A1, A2, A3, A4, itd. My wsiedliśmy do TransMilenio bo chcieliśmy sprawdzić ceny kawy w supermarkecie. Sami byliśmy zdziwieni ale daliśmy radę dojechać i wrócić [ plan Bogoty bardzo się przydał ]. Kawa była nieco tańsza, ale wybór w porównaniu ze sklepami w centrum – żaden. Zakupiliśmy jednak miejscowy kokosowy likier [ pychota ] i słodycze, a w kasie okazało się, że wygrałam 50 % zniżkę na świąteczne zakupy. Już sobie wyobraziłam ten fantastyczny laptop, który wiozę do Polski ale okazało się, że tę zniżkę mogę zrealizować ... za tydzień. Nie mogłam jej nawet nikomu podarować, bo była imienna. Musiałam się pocieszać tym, że przynajmniej dostarczyłam paniom w kasie rozrywki – przy spisywaniu  mojego paszportu. 

turyści

Ci, których spotkaliśmy byli generalnie nieskorzy do zawierania znajomości - zwłaszcza Anglicy [ mówiliśmy o nich Londynek - od Warszawki ], Amerykanie zadzierali nosa tylko dlatego, że byli Amerykanami, Niemcy okupowali internet, Holendrzy byli za bardzo wyluzowani, Irlandczycy szukali albo seksu albo narkotyków. Acha, jeszcze Francuzi. Wałęsający się po Ameryce Południowej bywają też w Polsce ... w Bełchatowie i Koninie.

Na Polaków natknęliśmy się dwukrotnie. Po raz pierwszy tylko ich słyszeliśmy. Czteroosobowa rodzina spała w tym samym hostelu na plaży w Tagandze. Jakoś się nie spotkaliśmy. Drugi przypadek zdarzył się w ''dżungli'' w Parku Tayrona. Widzieliśmy tam miliony mrówek, które niosły po kawałku odgryzionego liścia, ściśle wytyczonymi ścieżkami. Przypomniała mi się bajka o Szewczyku Dratewce [ nie mylić z szewczykiem od Smoka Wawelskiego ], a ponieważ Łukasz jej nie znał to zaczęłam opowiadać ... i nagle usłyszeliśmy Dzień Dobry. Ciekawe co dorosły Polak z Kanady pomyślał o dorosłej Polce z Polski, która dorosłemu Polakowi opowiada o Szewczyku Dratewce. Na wszelki wypadek nie spytaliśmy.   

V

Villa de Leyva

Miasteczko, w którym Kolumbijczycy kręcili własny serial o Zorro i w zasadzie nie potrzebowali do tego żadnych dekoracji, w dodatku wokoło góry. Całe miasteczko brukowane jest kocimi łbami, a w małych uliczkach przechadzają się andyjscy kowboje i stoją spore ciężarówki [ Chevrolety -  to zdecydowanie najpopularniejsza marka samochodów w Kolumbii ]. 

Podobno do 12.00 w Villa de Leyva świeci słońce, a po12.00 pada – codziennie. Rzeczywiście wieczorem trochę kropiło. 

Żeby tam dojechać z Bogoty trzeba pojechać z dworca autobusowego do Tunja [ 5 godzin, ok. 50 zł  ] i tam się przesiąść. Kolejna podróż to jeszcze ok. pół godziny. 

wino 

Swojego nie mają. Sprzedają chilijskie, marki dostępnej w naszych supermarketach. 

wózki dziecięce 

W wersji dla niemowlaków chyba nie występują. Rolę wózka spełnia ... mężczyzna. Bardzo uważnie niesie dziecko szczelnie okryte kocykiem po czubek głowy. Kobieta drepce obok.  

Z

zapalniczkii

Nie wiem czy to kwestia ceny, czy braków w asortymencie. Kolumbijczycy nie kupują  zapalniczek. Kupują papierosy. Zapalają je już przy wyjściu ze sklepu od zapalniczki wiszącej na... sznurku.

  • Bogota
  • Aguardiente
  • Bogota
  • Santa Marta
  • Barichara
  • Barichara
  • Barichara
  • Bogota
  • Bogota  la  candelaria   fot  l  karusta    1
  • Bogota
  • Bogota
  • Bogota
  • Bogota
  • Bogota
  • Bogota
  • Bogota
  • Bogota
  • Bogota
  • Bogota
  • Bogota
  • Bogota
  • Cartagena
  • Bogota
  • Bogota
  • Cartagena
  • Cartagena
  • Cartagena
  • Cartagena
  • Cartagena
  • Cartagena
  • Cartagena
  • Cartagena
  • Cartagena
  • Cartagena
  • Cartagena
  • Cartagena
  • Cartagena
  • Cartagena
  • Cartagena
  • Cartagena
  • Cartagena
  • Cartagena
  • Cartagena
  • Kolumbijczycy
  • Wodospad Juan Curi
  • Kolumbijczycy
  • Kolumbijczycy
  • Kolumbijczycy
  • Wodospad Juan Curi
  • San Gil
  • San Gil
  • Kolumbijczycy
  • Cartgena
  • Wyspy Różańcowe
  • Cartagena
  • Park Tayrona
  • Park Tayrona
  • Park Tayrona
  • Park Tayrona
  • Park Tayrona
  • Park Tayrona
  • Park Tayrona
  • Park Tayrona
  • Park Tayrona
  • Park Tayrona
  • Park Tayrona
  • Park Tayrona
  • Park Tayrona
  • Taganga
  • Taganga
  • Taganga
  • Taganga
  • Taganga
  • Taganga
  • Taganga
  • Taganga
  • Taganga
  • Taganga
  • Taganga
  • Taganga
  • Taganga
  • Taganga
  • Santa Marta
  • Santa Marta
  • Santa Marta
  • Santa Marta
  • Santa Marta
  • Cartagena
  • Santa Marta
  • Santa Marta
  • Santa Marta
  • Santa Marta
  • Santa Marta
  • Villa de Leyva
  • Villa de Leyva
  • Villa de Leyva
  • Villa de Leyva
  • Villa de Leyva
  • Villa de Leyva
  • Villa de Leyva
  • Villa de Leyva
  • Wyspy Różańcowe
  • Wyspy Różańcowe
  • Wyspy Różańcowe
  • Wyspy Różańcowe
  • Santa Marta
  • Park Tayrona
  • Santa Marta
  • Cartagena
  • Cartagena
  • Okolice Villa de Leyva
  • Bogota
  • Bogota
  • Bogota
  • Bogota
  • Bogota
  • Bogota
  • Cartagena
  • Cartagena
  • Santa Marta
  • Santa Marta
  • Villa de Leyva
  • Flaga Kolumbii