Kiedy nadchodzi wiosna, rokrocznie rodzi się we mnie ochota na fajansowo-kobaltowe co nieco, wsiadam wtedy w pociąg i jadę do Bolesławca, gdzie w rozsianych przy drogach sklepikach czają się ceramiczne cudeńka. Mnie jednak najbardziej pociągają kosze i półeczki z kubkami bez uszek, pawiami z obtłuczonymi ogonami i dekoracyjnymi łyżkami o niewiadomym przeznaczeniu, ale niekwestionowanej urodzie.
Zdarza się nierzadko, że część zdefragmentowanego fajansu spada w hierarchii handlowych bytów do rangi ogrodowych krasnali tzn. przejmuje funkcje opłotków odgradzających sklepy od reszty świata. Porcelanowe piękności, wetknięte prosto w ziemię, nie obrażają się jednak na takie traktowanie, lecz nadal mrugają zalotnie kobaltowym oczkiem jak kamienie szlachetne z „Klechd sezamowych” Leśmiana.
W tym roku, nie czekając na wiosnę, postanowiłam odświeżyć oko i dokonując małej zdrady, miast do Bolesławca, wyruszyłam do Delftu – miasta w Holandii zachodniej, skoligaconego - w zakresie ceramicznych środków wyrazu – oczywista, z Bolesławcem.
Na stacji okazało się jednak, że pierwsze kroki po spowitym kanałami Delfcie wciągały w podróż w czasie na plan filmowy „Nosferatu wampira” Wernera Herzoga (1979) z Klausem Kinskim i Isabelle Adjani (oraz Rolandem Toporem na drugim planie). Opary znad skutej lodem wody, uliczki przypominające zimowy ogród o rozwidlających się ścieżkach, karnawałowe petardy rozsnuwające sine dymy nad miastem, wszystko to sprawiło, że polowanie na kruche cudeńka postanowiłam odłożyć na kolejny raz, a miast tego, dać się wciągnąć przygodzie, tzn. uwierzyć w ducha i pójść jego tropem.
Duchem tego miasta, który i nad jego pięknem i nad jego grozą (która sama w sobie też spory ładunek piękna mieści) panuje od przeszło trzystu lat, jest widmo Johannesa Vermeera, po śmierci zapomnianego na dwa stulecia, odkrytego ponownie w wieku XIX, a obecnie jednego z najbardziej kasowych malarzy świata (dodatkowo spopularyzowanego w 2003 roku przez film Petera Webbera „Dziewczyna z perłą” z Colinem Firthem w roli malarza i Scarlett Johannson w roli tytułowej protagonistki). Nieopodal rynku - tak urodziwego, że chciałoby się krążyć wokół nieprzerwanie – znajduje się Vermeer Centrum Delft – niegdysiejsza gildia św. Łukasza, w czasach „złotego wieku” zrzeszająca lokalnych artystów i rzemieślników, obecnie multimedialne centrum popularyzujące życie i twórczość autora „Koronczarki”. To jednocześnie wspaniały siedemnastowieczny budynek, w którym można nie tylko obejrzeć wnętrza z epoki, uwiecznić się w scenerii żywcem wyjętej z płócien Vermeera czy poznać historię miasta; pobyt w nim to też okazja do wejścia w palimpsestową strukturę obrazów, deszyfrowanych przez znawców i w formie przystępnej współczesnym podaną.
Nieopodal znajduje się kościół, w którym pochowano malarza, a cały szlak Vermeerowski w mieście znaczą licznie rozsiane kubiki z oleodrukami jego prac. Kierując się nimi (wpadanie na nie to znakomita zabawa towarzyska ) ma się szansę trafić w miejsca o których przewodniki milczą, i czyniąc to grzeszą;)
Kto jednak pragnie obcować z oryginałami, musi jechać do Hagi ( w tamtejszym Mauritshuis znajduje się wspomniana Dziewczyna z perłą i Widok Delft) lub Amsterdamu (3 obrazy w Rijksmuseum) albo jeszcze dalej (Londyn, Edynburg , Paryż, Nowy Jork, Waszyngton, Boston, Wiedeń, Drezno czy Berlin).
By jednak po prostu poczuć ducha malarstwa, trzeba być w Delfcie.
A i sklep z bolesławiecką kamionką znajdzie się po drodze, bo w samym środku rynku.