To właściwie nie była podróż, tylko odwiedziny u rodziny, ale nie byłabym sobą, gdybym nie skorzystała z okazji, żeby przy okazji coś zobaczyć. Tym razem miałam zaledwie trzy dni, ale "lepszy rydz niż nic" :)
Bazą wypadową był Fryburg, urocze średniowieczne miasteczko znane z mostów i katedry z witrażami Mehhoffera. Liczba mieszkańców nie przekracza 40 tysięcy, więc atmosfera odpowiednio do tego też jest kameralna.
Piesi nie mają tam w zwyczaju sprawdzać, czy jakiś samochód nie nadjeżdża, bo wiadomo, że z pewnością i tak każdy kierowca zatrzyma się na pasach. Na początku było to dla mnie, na co dzień warszawskiego kierowcy, zupełnie niepojęte i kilkakrotnie doszło do sytuacji, że i ja stałam przed pasami i kierowcy w swoich samochodach także stali :)
Życie płynie tam w ogóle w niezbyt szybkim rytmie - sklepy zamykają o 18.00, tylko w czwartki można robić zakupy do 20.00. W sobotę tylko do 13.00, a w niedzielę - zapomnij - wszystko pozamykane - i jakoś funkcjonują... - podobno można się przyzwyczaić. No i mają zupełnego bzika na punkcie segregacji śmieci - nawet kubeczek po jogurcie jest nie tylko myty, ale nawet dzielony na trzy części - srebrne wieczko, plastikowy kubeczek i papierowa naklajka z informacjami - mają na to czas... Może dlatego, że nie marnują czasu na stacjach kolejowych, czekając na wiecznie spóźnione pociągi, jak my - ale o tym później.
Miasteczko ma bardzo ładne stare miasto, oczywiście godna zobaczenia jest katedra św. Mikołaja, ale mi najbardziej podobało się miejsce nad rzeką Sarine, przy słynnym drewnianym moście Pont du Berne. Miasto ustawiło tam ławeczki, w wolne dni ludzie piknikują i opalają się na trawie i jest naprawdę bardzo przyjemnie.