Buty na zmianę w plecaku (oj, te florenckie pęcherze) i raniutko biegiem na dworzec autobusowy. A że chętnych sporo, podstawiają następny autobus. Rapida (pośpieszny) do Sieny jedzie ok. 1,5 godziny. Mistrz kierownicy na wąskiej czteropasmówce trzymał prędkość pomimo sporego ruchu. Siedziałam z nosem przyklejonym do szyby i z odbezpieczonym aparatem wypatrując toskańskich posiadłości wśród cyprysów na wzgórzach. Coś raz czy dwa razy zamajaczyło, autobus pędził w betonowym korycie wśród … drzew liściastych i krzaczorów. Wjeżdżamy do Sieny coraz wyżej i wyżej. Widok zapowiada prawdziwą bombę. Siup i już jesteśmy na starym mieście. Migawka w ruchu. Idziemy ulicą potykając się o siebie z emocji. Oj, z tych fotek niewiele będzie, trzeba trochę ochłonąć. Bomba eksploduje gdy w przejściu … widzę już Campo. Tak, jest wymarzone Campo. Z lekko spoconym czołem i przyspieszonym oddechem wkraczam na najpiękniejszy plac Włoch. Nie jest to niestety pora Palio. Pusto. Turystów niewielu. Przemierzamy plac wzdłuż i wszerz, a właściwie pod górkę i z górki, chcąc nacieszyć się jego niezwykłym kształtem i focimy naokoło ile wlezie. Pogoda niestety taka sobie, a i pora na zdjęcia nie najlepsza. Ale najważniejsze, by chłonąć piękno tego miejsca i udokumentować zaledwie na tyle, by móc wspominać.