Podróż Wenezuela - w krainie tukana, kapibary i Stefana - Dzień 1 - meandry lotniska w Caracas



2008-11-15

Uspokajam, że lot Paryż - Caracas doszedł do skutku. Opóźniony oczywiście.

I kiedy już myśleliśmy, że zaczęły się w końcu nasze wakacje, rzeczywistość uderzyła nas prosto w twarz.
Po wylądowaniu w Caracas rzuciliśmy się do taśmy z bagażem. Czekaliśmy 45 minut na nasze 3 plecaki. Tu muszę wyjaśnić, że Air France owinęła je w worki foliowe, by nie zniszczyły się zbytnio w podróży. Bezbłędnie jednak je rozpoznaliśmy (a przynajmniej tak nam się wydawało): mój był żółty, Gabrysi miał czerwony śpiworek, a Krzysia był czarny z zielonymi elementami, ale leżał przy naszych, więc nie mogliśmy go pomylić z innym.
W trakcie oczekiwania próbowaliśmy robić podejście do kolejnych części lotniska, jednak nikt nie mówił po angielsku. My po hiszpańsku - kilka słów; nie wystarczyło, by wytłumaczyć, że się spieszymy i chcielibyśmy zatrzymać samolot.
Ujrzawszy nasze plecaki, zgarnęliśmy je, przepuściliśmy przez rentgen i popędziliśmy do hali urzędniczej. Tam - horror: kilkanaście okienek, do każdego kilometrowa kolejka. Stanęliśmy w najkrótszej i stoimy. Coś nas tknęło - i słusznie. Kolejka była opisana przy okienku jako "tylko dla Wenezuelczyków". Zostało nam jakieś 40 minut do odlotu i mniej więcej 30 osób do stanowiska migracyjnego przed nami. W obliczu zagrożenia noclegiem na lotnisku dostaliśmy skrzydeł: Krzyś pilnował kolejki, zaś my podeszłyśmy do stanowiska ochrony i pokazałyśmy nasz bilet ze wskazaniem na godzinę wylotu. Panowie okazali się przytomni i skierowali nas do bramki dla inwalidów i dyplomatów (sic!), gdzie po krótkim oczekiwaniu otrzymaliśmy upragnione stempelki w paszportach. Zaczęliśmy kolejny dziki bieg, tym razem do terminalu krajowego. My z Gabi targałyśmy nasze bagaże podręczne oraz wszystkie 3 plecaki, a Krzyś wyrwał do przodu, by zdążyć przed zamknięciem bramki. Jak się potem okazało, było to jakieś 500 metrów betonowego korytarza z drzwiami otwieranymi tylko w jedną stronę. Po jakimś czasie dołączył się do nas jakiś mundurowy (!), który pomógł nam dźwigać plecaki, a ja wbiegłam na halę terminalu krajowego. Nigdzie nie widziałam Krzysia, za to ujrzałam okienko do check-inu na nasz lot liniami Aeropostal. Dotarłam do okienka i... bramka była od kilku minut zamknięta. Tłumaczyłam, że to wyjątkowa sytuacja, że mamy bilet, itepede. Po drugiej stronie był jednak mur niezrozumienia (dosłownie). W międzyczasie dołączyła Gabi i Krzyś, który stał w kolejce do okienka z biletami :) Jakiś przewodnik z sąsiedniej kolejki mówił po angielsku i potrafił wytłumaczyć pani z okienka, o co nam chodzi. Po krótkiej rozmowie jednak okazało się, że nie da się nic zrobić i że możemy lecieć kolejnym samolotem. Odeszliśmy od okienka i wpadliśmy w macki interesującej grupki facetów. Był wśród nich mundurowy dźwigający wcześniej nasze plecaki, który okazał się być bagażowym. Tak, u nich bagażowi noszą mundury z pagonami :)
Była to lokalna grupa cwaniaków. Zaoferowali nam czarnorynkową wymianę dolarów na boliwary. Tu należy się wyjaśnienie: do Wenezueli leci się z rulonikiem dolarów amerykańskich, chociaż USA traktowane jest przez prezydenta Wenezueli jak chłopiec do bicia. Rulonik można wymienić w kantorze po oficjalnym kursie (wówczas 1$ równał się mniej więcej 2 Bf), lub gdziekolwiek po mniej oficjalnym kursie (wówczas około 1:4). To gdziekolwiek to np. lotnisko. Podobno jest to najmniej opłacalne miejsce, jednak po krótkich negocjacjach ugraliśmy kurs, który nas zadowolił. Nielegalnej wymiany dokonaliśmy prawie pod okienkiem linii lotniczych - to chyba cud, że nikt nas nie zgarnął.
Gdy nasi "przyjaciele" dowiedzieli się, że potrzebujemy dostać się na Margaritę, zaoferowali nam pomoc. Mieli mianowicie zdobyć dla nas bilety na wieczorny lot, za łączną cenę 400$. W tym celu mieliśmy poczekać na lotnisku do godziny 19-tej i udać się z nimi do restauracji, w której mieliśmy odebrać bilety i zapłacić. Brzmi jak film szpiegowski klasy Z? Ostrzeżono nas, byśmy nie próbowali kupić biletów w kasie na własną rękę, gdyż dawno ich już nie ma! Szef cwaniaków, korzystając z naszego zakręcenia (czy jesteśmy w ukrytej kamerze?) wziął od nas paszporty, by spisać dane do biletów. Już szedł z nimi przez halę w bliżej nieokreślonym kierunku, już witał się z gąską, gdy ocknęliśmy się i zażądaliśmy ich z powrotem. Spisaliśmy niezbędne dane na kartce i przekazaliśmy koledze szefa.
Usadowiliśmy się w zacisznym kąciku z perspektywą 2-godzinnego oczekiwania. Pan cwaniak krążył po lotnisku i co 5 minut podchodził do nas, mówiąc, że wszystko jest OK. Muszę przyznać, że był miły; kupił nam nawet imperialistyczną coca-colę.
Nudziliśmy się trochę, postanowiliśmy więc rozpakować nasze plecaki z worków foliowych. Trochę żartowaliśmy, że to pewnie nie nasze plecaki, bo, prawdę mówiąc, spod worków niewiele było widać.
Rozpakowaliśmy żółty plecak. Rozpakowaliśmy plecak ze śpiworkiem. Po czym rozpakowaliśmy plecak czarno-zielony i okazało się, że to nie Krzysia, tylko jakiegoś żabojada, Vincenta Pacheu.
Bum! To co się zdarzyło potem, to sen pijanego zająca:
Krzyś pobiegł do terminala międzynarodowego z nowoodkrytym cudzym bagażem (500 metrów). Drzwi otwierane tylko w jedną stronę, przy drzwiach wojskowy z kałachem. Wywołał małą aferę (włącznie z tym, że wojskowy uruchomił rentgen bagażu w drugą stronę - cud, że pan Vincent nie przewoził dragów ani zwierzątek), dzięki której dostał się na halę przylotów. Niestety na stanowisku Air France nikogo już nie było. Okazało się, że przychodzą tylko raz dziennie, by przyjąć i odprawić jeden samolot i będą dopiero jutro koło południa.
My w tym czasie złapałyśmy naszego cwaniaka i odwołałyśmy akcję wygryzania biletów. Nie był zadowolony. Zwiedziłyśmy także okienko z informacją, gdzie pani łamanym angielskim zapewniła nas, że wywoła Vincenta Pacheu przez megafon. Zakładałyśmy bowiem, że on z kolei ma plecak Krzysia. Właściwie nie wiemy, skąd to założenie. Poskutkowało jednak - do informacji zgłosił się taksiarz, który wiózł rodzinę Pacheu do Caracas. Mieliśmy nadzieję, że może pojawią się na lotnisku jutro.
W międzyczasie wrócił Krzyś z informacją, że i tak musimy wrócić na lotnisko następnego dnia. Musieliśmy więc znaleźć szybko nocleg :) Wywnioskowaliśmy, że nasi lotniskowi przyjaciele mogliby nam w nocy zrobić jakieś kuku. To za tę colę :)
Gabi poszła do okienka informacji turystycznej, gdzie spotkała parę Australijczyków, także szukających noclegu. Po krótkiej rozmowie okazało się, że śpimy razem w 5-osobowym pokoju w hotelu niedaleko lotniska.
Chcieliśmy jeszcze kupić bilety na Margaritę na dzień następny. W okienku poinformowano nas jednak, że bilety na jutro mamy kupować... jutro.

Cóż było robić, udaliśmy się do hotelu. Był to przyjemny budyneczek z wielką kratą przed wejściem ("bo tu wysoka przestępczość"). Zdołaliśmy jeszcze z Krzysiem wyjść w celu zakupienia kilku procentów. Pierwsze wrażenie to straszliwy syf na chodnikach. Wenezuela przywitała nas dusznym, wilgotnym powietrzem pełnym różnorakich zapachów. Wszystko wydawało się tak różne od znanego nam polskiego podwórka, że byliśmy w szoku.
Do sklepu z alkoholami trafiliśmy na początku od tyłu. Szybko okazało się, że w Wenezueli sklepy z piwskiem to jednocześnie lokalne bary.
Reszta wieczoru to wymiana doświadczeń, bąbelki i upragniony prysznic. I tylko gdzieś z tyłu głowy kołatała się myśl: w zaginionym plecaku mamy całe nasze zapasy tabletek antymalarycznych...