Podróż Ich wysokości - monsunowe księżniczki ;) - Indie 2009 - Ich wysokości - monsunowe księżniczki ;) - Indie



Mnie to Indie nigdy aż tak nie pociągały. Kiedy więc po ubiegłorocznej wyprawie Turyn-Lazurowe Wybrzeże-Portugalia zaczęłyśmy kombinować co dalej, Indie odpadły w przedbiegach (choć Wiola baaardzo chciała). Ale w rezygnacji jakoś tak nas upewniły zamachy bombowe we wrześniu, październiku i listopadzie 2008r.

Potem wymyśliłyśmy Tajlandię. No i znów jakiś tam listopadowy przewrót junty wojskowej. Pal sześć my, ale moi rodzice i tak zbyt wcześnie osiwieli z powodu swojej drugiej córki, więc muszę ich oszczędzać :D

 Stanęło na Prowansji i Bretanii. Tam przecież nic się nie może wydarzyć :) A nazajutrz - ciach - zamieszki w Breście (grudzień 2008)! Nie to, żeby nas taki szczegół zniechęcił, ale to już jak fatum. Marzenia o Kanarach i Azorach odsunęłyśmy na czasy wyższego konta w banku ;) No i niech spokojny naród kanaryjski i azorski ;) żyje dalej w spokoju jednak.

I taki stan zawisł do stycznia tego roku, kiedy to Wiola dzwoni: - Mam Delhi za 1400 zł w dwie strony - tak dziwnie przez Birmingham i Paryż. Brać? Wyjęczałam - To bierz... Tak się jej te Indie marzą... To już lećmy... Już zaczęłam szukać plusów i planowałam jedną nogę moczyć w Pacyfiku na Andamanach (podobno taaaakim raju) kiedy się opamiętałam: toć to pora monsunowa i pierwszy stopień zagrożenia malarycznego!!! I jedynym miejscem, które w tym czasie w Indiach nadaje się spokojnie do odwiedzenia jest... Kraina Niebotycznych Przełęczy na północy - magiczny Ladakh (to krótkie La, znaczy przełęcz) - Mały Tybet, Małe Himalaje... I jeszcze Kaszmir - stety-niestety niesłusznie odradzany przez wiele przewodników - że niby tam niespokojnie i niezażegnany konflikt z Pakistanem... Co tu powiedzieć na początek... Się naoglądałyśmy i przeżyłyśmy trochę skrajności we wszelkich wymiarach życia...

Nasza podróż trwała od 24 czerwca do 19 lipca 2009 roku, trasą: Bielsko-Biała-Katowice-Kraków-Birmingham-Paryż-Delhi-Śrinagar (Kaszmir)-Ladakh-Manali (Himaćal Pradeś)-Delhi-Jaisalmer (Radżastan)-Birmingham-Paryż-Kraków-Bielsko-Biała

Dlaczego tak i dlaczego tylko tyle? Hmmmm. Indie to duuuuuuuuży kraj. To tak jakby za jednym razem próbować zwiedzić Europę od Norwegii po Grecję :) To była szkoła drastycznych wyborów.

Delhi pierwsze starcie

To i znów samolot. My w nim jedyne tzw. białe. Reszta - Hindusi z paszportami całego świata. No jest jeszcze dwóch Wyspiarzy. I to właściwie są jedyni ludzie, którzy nas nie staranowali na schodkach podjeżdżających do samolotu. Siedzimy sobie grzecznie na tych dwójkach obok siebie na szarym końcu samolotu. Dzięki temu nie załapujemy się na wegetariańskie jedzenie, bo wszystko zjedli Hindusi.

Nie jestem wegetarianką, ale z dwóch rodzajów menu jakie nam zaproponowano, ja właśnie miałam ochotę na vege tego dnia. No nic to. No więc każdy ma swoje małe LCD ;) i ogromny wybór filmów, romansideł, bajek, muzyki i moje ulubione - trasa lotu i widok z kamerki :)

Każda chwila na wschód kradnie nam nasze europejskie minuty... Przed północą indyjskiego czasu - a naszego koło 18 nadlatujemy nad Delhi – zapamiętałam miliard świateł (znaczy się prąd mają :D ).

Aaaa no i jeszcze w samolocie papiery wizowe do wypełnienia. To wstęp. Wkrótce się przekonamy, że papiery to ulubiony sport Indyjaninów. Ale o tym oczywiście później ;) Tylko pytania o imię mojego prapradziadka i nazwisko panieńskie mojej praprababci w rubrykach brakowało ;)

Tam się rodzi nasze słynne - Indianie. Indian people nie muszą wypisywać wszystkiego aż tak szczegółowo. I dodatkowo - każdy osobiście musi zdać pisemną relację ze swego stanu zdrowia i wypełnić szczegółowa ankietę z pytaniami czy w ciągu ostatnich 10 dni przebywał w tych wstrętnych, zadżumionych świńską grypą krajach (wreszcie poznałam po angielsku wszelkie objawy grypy).

A na liście krajów wówczas nieliczni - ale oczywiście Poland i Great Britain są. Musimy podać swoje numery miejsc w samolocie i namiary pod którymi będziemy uchwytne gdyby się okazało, że ktoś z nas zaraża.

Strasznie się śmieję z tego, bo w kraju, gdzie chyba można się nabawić stu chorób po jednym wciągnięciu powietrza, nasza dżuma budzi wręcz apokaliptyczne wizje.

Zaraz po wejściu do hali przylotów najpierw spotkanie z siedzącymi przy stoliczkach paniami ze służb sanitarnych - wszystkie w sari i z maseczkami antyzarazkowymi ;) na twarzach. Znów wypełniamy jakieś papiery i dostajemy ulotki z adresami instytucji do których mamy się zgłosić kiedy zaczniemy kichać. Dalej pogranicznicy skrupulatnie oglądają te wypełnione w samolocie papiery wbijają pieczątki do paszportów - też wszyscy w maseczkach. Fajnie wyglądają Sikhowie - w turbanach i w maseczkach.

Namasti znaczy łelkam :D

Lotnisko im. Indiry Gandhi robi wrażenie. Tak czyściutkie i pachnące, że szok. Podobnie olśniewająco wyglądają toalety. Oszczędziłabym tych opisów, no ale wyobrażenia o trzecim świecie mogą być różne, więc to tak żeby był pełen obraz (skrajności :D ) I gdzie te komary malaryczne??? Ano-coś tam tu nie spotykamy.

Ja czekam na bagaże, a Wiola idzie wymienić trochę dolarów na rupiecie. Dziwuję sie na jeden widok - wszyscy nasi towarzysze podróży kupują hektolitrami Jasia Wędrowniczka. W Indiach alkoholu (prawie) nigdzie się nie kupi, więc podejrzewam, że w celach biznesowych. My tam nie zamierzamy tym handlować, więc i nie kupujemy.

Bagaże odbieramy bez problemów, choć się naczytałyśmy, że mało kogo kłopoty w tym temacie omijają i że zawsze coś tam zaginie, albo co wsyśnie. Komórką robimy foteczki pod napisem Namasti - podobno wytrawni wielbiciele Bollywoodów się tak witają na co dzień :)

No to ostatni głęboki wdech klimatyzowanego powietrza i się nastawiamy na najgorsze - na plagę komarów wbijających się w każdy kawałek skóry, na 60 stopniowy upał, smród, bród itp... A tu - hmmm no jest gorąco - to fakt - ale da się wytrzymać.

Mamy zaklepany hostel i ma po nas wyjechać ichni kierowca. Zrobiłyśmy to celowo, obawiając się, że nie damy sobie rady z nachalnością rikszarzy i taksówkarzy. O taksówkarskim systemie prepaidowym, który bardzo pomaga takim ludziom jak my wiemy, ale wypróbujemy go innym razem.

Póki co jesteśmy trochę zmęczone tą 3-dniową podróżą i spaniem byle gdzie. Nasz kierowca jest! Ma kartkę z imieniem Wioli. Żylasta chłopina - karmiona pewnie samym ryżem - metr czterdzieści wzrostu, chwacko łapie obydwa nasze plecaki. Mój - noo totalnówka - oczywiście zaraz wpada w indyjski pył. Nie pozbędę się go do końca wyprawy...

Oczywiście ja już mam spiskową teorię, że wykradł nasze dane z netu, podstawił się i teraz nas wywiezie nie w to miejsce, w które chciałyśmy :D:D:D Bo tak ostrzegali w przewodniku - że taksówkarze opowiadają, że hotel się spalił, że w mieście są zamieszki i że zawożą w inne miejsca - droższe - do swoich znajomych albo hotelarzy, którzy zapewniają im z tego procederu jakiś zysk. Już prawie wierzę, że spotkało nas to samo - nasz hotel w necie nazywał się SunShine, a ten to jakaś Maurya!!!! Ale ok ok – to pewnie ichnia nazwa :D

Ale jeszcze dwa słowa o drodze - no więc mkniemy wielkim placem budowy metra naszym maleńkim suzuki. Wioli głowa dość często kontaktuje się z sufitem, a ona sama kolanka trzyma pod brodą :D. Ja się jakoś mieszczę, choć mam więcej niż metr pięćdziesiąt.

Kiedy w końcu wyjeżdżamy na tę właściwą, tzn. nie budowlaną drogę - z leksza głupieję. Oto właśnie trudno wyczuć jaki tu ruch obowiązuje. Podobno lewostronny. A ile pasów ruchu? No z liczby pojazdów, które jadą obok siebie wynika, że jest ich tak z piętnaście!

Choć już po północy ruch jak.. no nie jak w Rzymie, bo jak w Delhi! Każdy się wciska jak może, a klakson to obowiązkowy element kultury jazdy :D Potworny kurz, pył i smród spalin. Lekko oszołomionym bidulkom z Polski głowy latają na prawo i lewo. I to nie tylko dlatego, że wiatr we włosach, bo tak mkniemy w tym ścisku! Pół lampy przy drodze nie uświadczysz, ale mimo to widać jak wzdłuż całego pobocza ludzie śpią byle gdzie - na dachach kolorowych ciężarówek, pod dachami skleconymi z folii, blachy czy tektury. Nie tylko auta - głównie azjatyckie marki - a jeszcze tysiące motocykli, rowerów, riksz, autoriksz. W takim huku to ja bym w życiu nie zasnęła. Ale podobno wszystko jest kwestia przyzwyczajenia... Oooo jest i jakaś krowa!

W hotelu już na nas czekają. Chwila paniki kiedy Wiola nie może znaleźć swojego paszportu. Ale wszystko się w końcu gdzieś tam znajduje.

Nie chcemy już dziś nic jeść. Chcemy spać!!! Wjeżdżamy windą. Pokój - noooo miłe zaskoczenie. Wentylatory, klima - mamy 30 stopni. Da się spać! Aaa i jest TV :D - Bollywooda nie zdążymy obejrzeć, ale wiadomości się przydadzą. Zwłaszcza jutro...

Jest luuz, ale ja i tak - o głupia kobieta - profilaktycznie staram się niczego nie dotykać. Wchodzę do łazienki i jak siostra bliźniaczka Sherlocka Holmesa wszędzie szukam czegoś podejrzanego. Ojj się naczytałam o chrapiących pod łóżkiem szczurach wielkości kota perskiego, to teraz mam! Na szczęście wszystko ok.

W łazience jest duża jaszczurka. Ale ten widok cieszy - znaczy się nie ma robali :D

Freszowy poranek księżniczek

Mogłabym zacząć ten odcinek tak: dawna angielska kolonia obudziła ją delikatnymi muśnięciami promieni słonecznych. Jedwabna pościel dotykała jej ciała w pomieszczeniu pachnącym świeżością poranka...

No ale muszę zacząć tak: Cholera jasna!!! Jest trzecia indyjskiego czasu, a ja nie umiem zasnąć! Nad głową wentylator tnie 30-stopniowe powietrze. Śpię obok klimy (no klima znajduje się pół metra nad łóżkiem "z mojej strony".

Coś mi się pomyliło i nie umiałam jej w nocy przestawić i wieje mi syberyjskim chłodem. Nie próbuję nawet szukać pokrętła, booooo przecież jak wyciągnę rękę do góry to na pewno tam się będzie czaił jakiś robal-ludojad. Tak więc stęchłe, zimne powietrze wieje mi po głowie. Osobiste włosy łaskoczą mnie po twarzy. Przecież nie wstanę, żeby znaleźć coś i je spiąć, bo na podłodze na pewno karaluchy i szczury wielkości kota perskiego!

Wreszcie jest godzina ósma! Czyli 4.30 naszego czasu. A to pospałam ;) Wiola freszowa jak monsunowa księżniczka :D Jej klima nie dała rady dosięgnąć. Słoneczny poranek za potwornie zakurzonym oknem, fajnie śpiewają nieznane ptaki.

Trochę się byczymy w wyrze. Długoletni brak TV w domu sprawia, że z ciekawości włączam telewizor w trzecim świecie :D A tu - o rrrany - tyle się dzieje!!! Wiadomości w hindi oczywiście najbardziej nas interesują. Dobrze, że są jakieś cyferki.

Się okazuje, że monsun ma spóźnienie 7% - no tak piszą. I że już powinny przychodzić ulewne deszcze do Delhi, a tu jeszcze ho ho - gdzie to tam. Pokazują, że on - ten monsun - to tak z południowego wschodu idzie. Od czerwca do września wszyscy tu autentycznie czekają na deszcz. Błogosławieni turyści, którzy w tym radosnym dla nich czasie chcą odwiedzić Indie. Bo to upiorna pora. Zresztą dla miejscowych również, ale oni wiedzą, że to tylko te kilka miesięcy. Przetrwać trzeba, pola obrodzą, a potem upał i susza.

Ale nie uprzedzam faktów - za chwilę Wam opowiem jak to spacerowanie w klimacie monsunowym w praktyce wyglądało. Co tam jeszcze w tej TV. Ano ludziska tu żyją jak lordy! Raaany ile reklam najnowszych modeli komórek, sprzętu audio i video, samochodów. Ooooo nawet w zagraniczne kraje zapraszają!!! A wszystkie panie w nieskazitelnym makijażu i w sari - ichnie activie, kucharki i inne domestosy.

Hmmm. Te obrazki wrócą nam przed oczy w innym kontekście już niedługo. I jeszcze gwóźdź dnia: Michael Jackson nie żyje! Dziękujemy wszystkim znajomym za smsy - ale dzięki różnicy czasu wiedziałyśmy 3,5h wcześniej.

Się śmieję, bo twórczością MJ nie byłam nigdy szerzej zainteresowana. Byłyśmy w Indiach ponad 3 tygodnie i wszędzie, przez cały pobyt, gdzie tylko widziałyśmy telewizor, prezentowali programy o historii nosa MJ - od tej uroczej kulki, po skocznię w Harrachovie. Fanki piszczą, płaczą. Naród kochał króla.

Aaaa Wiola też kochała króla. Zawsze go słuchała. Dziś jest poruszona do głębi. Tym bardziej, że nie rozumiałyśmy hindi i myślałyśmy najpierw, że znów mu coś z nosem zrobili i stąd tyle w wiadomościach o nim. Dobrze. Już się nie nabijam.

Już czas na kąpiel. Z prysznica - tak, tak - szok, szok! Leci czysta woda! :D:D:D Myjemy zęby używając wody z butelki - bo tak zalecają. Pora monsunowa - podobno dużo wody opadowej tu i tam, a dla nas białasów to może być średnio bezpieczne. Wprawdzie tu tego deszczu nadal nie ma, no ale uważamy jak każą :D

Jak to było w Slumdogu?

Zbieramy się w końcu by zderzyć się z dniem i ulicą. Najpierw śniadanie. Szukamy na dole restauracji, ale pięciu facetów w recepcji macha rękami: Nie, nie - przyjedziemy do pokoju po zamówienie. No to z powrotem do pokoju. Menu jest tylko po indiańsku... I potwornie się klei do blatu stołu. Fuuj.

Hmmm. Tak na dzień dobry, zanim opanujemy ten język, to my poprosimy o kawę i tosty. I duuużo wody butelkowanej. Kawa to bardziej herbatę przypomina. Nie szkodzi :D Kapryśne księżniczki nie jesteśmy.

W każdym przewodniku każą pić wodę butelkowaną, szczelnie zaplombowaną. Pamiętacie jak w Slumdogu chłopcy napełniali butelki wodą z kranu i zakrętki uszczelniali "Kropelką"? Mam to przed oczami i płaczę ze śmiechu jak za każdym razem prowadzimy śledztwo czy aby na pewno butelka jest fabrycznie zamknięta :D:D:D

Wreszcie czas na wyjście. Nie sądzimy, że przesadzamy zakładając bluzki z długim rękawem i spodnie 3/4. Podobno nie wypada tu świecić odsłoniętym ciałem. A poza tym - nooo KOMARY!!! Spryskujemy się jeszcze DEETem - taak to ten środek o którym mówili, że wyjada mózg, więc nie wiem czy jeszcze piszę sensownie ;) Ale zanim o tym napisali po naszym powrocie, uważano go za najbardziej skuteczny środek przeciwko komarom.

Niech żyją frajerki!

Delhi to wciąż dla nas preleudium do naszej wyprawy :D:D:D:D Nie zależy nam znów aż tak bardzo, żeby zobaczyć każdy kamień o którym piszą w przewodniku. Ale mapa by się na przydała. Panowie z recepcji wysyłają nas do biura podróży - za rogiem. Żubrów nie ma ;) Nawet krowy nie ma. Są riksze.

Ale doznałam już pierwszego porażenia słonecznego i nie zrobiłam jeszcze żadnego zdjęcia. Ja uwielbiam słońce, upał. Do tej pory mi to nigdy aż tak bardzo nie przeszkadzało, ale ten UPAŁ jest potworny!!! Po przejściu 5 metrów chciałabym odpocząć!

Mijamy jakąś budowę małego domu - uwija się z 15 ludzi. Kobiety - w ślicznych kolorowych sari - noszą na głowach cegły. A faceci jakoś tak mało ruchliwi na tej budowie.

Po 50 metrach jest "nasze" biuro. Ooooo cudowna klima! I spotykamy tu jednego z tych młodych facetów widzianych rano przy recepcji. Mówi, że jest naszym "opiekunem" na czas naszego pobytu w Delhi. Pękamy ze śmiechu, bo my duże dziewczynki jesteśmy i takich opiekunów nie potrzebujemy. I zaczyna się...

Mówią, że każdy, kto przyjeżdża do Indii sam pierwszy raz musi zapłacić frycowe. I my je płacimy...

Teraz już jestem mądra i wszystko zorganizowałybyśmy inaczej - TANIEJ! Choć i tak jak na nasze możliwości, wszędzie jest przetanio!!!

Mamy już mapki. Opiekun narysował nawet nam trasę "obowiązkowych zabytków", ale upiera się, że pomoże w zorganizowaniu nam kolejnego etapu naszej wyprawy. Jutro rano mamy samolot do Śrinagaru w Kaszmirze. Nie mamy tam zarezerwowanego żadnego lokum. Opiekun upiera się, że ma tam kumpla (też taki cwaniaczek jak ten) i że tu załatwimy wszystkie formalności.

Oszołomione podróżą, klimatem i czym tam jeszcze, nie potrafimy się połapać czy 35 dolarów od głowy za: cały dzień zwiedzania z taksówkarzem dziś, transport z lotniska w Śrinagarze do hotelu jutro, hotel na łodzi i całodzienne wyżywienie - to dużo czy nie? Teraz wiemy, że dużo. Ale wtedy wydawało się nam, że ok!

Znów jakoś nie potrafimy powstrzymać śmiechu, kiedy Gościu pokazuje nam albumy pełne zdjęć i mówi, że w naszym hotelu na łodzi w Śrinagarze, to największe gwiazdy kina mieszkały!!! Kurcze. Ja naprawdę się nie znam na kinie. Nikogo nie rozpoznaję ;)

Na szczęście wizyta się kończy. Za chwile poznajemy naszego taksówkarza na cały dzień. Nie przypomina tego z reklamy kity-kata :D:D:D Nasze auto to biały leciwy Ambasador z białymi firankami :D Pan kierowca przesympatyczny. Włącza radio i JEST!!! Muzyka z kiti-kata!

Ale pan kierowca chce żebyśmy odczuwały komfort w każdym calu. Ścisza muzykę i włącza wiadomości. Od razu pyta czy wiemy, że Michael Jackson umarł. A ja go pytam ile stopni jest dziś na zewnątrz. Nooo ciepło dziś - słyszę - forty ejt. Upewniam się czy dobrze zrozumiałam, że +48. No dobrze...

Słońce pali, choć niebo szare. Wygląda jak przed upiorną burzą. Ale deszcz nie przyjdzie... Nie dziś i jutro też nie. Nie wiem kiedy, bo nas już tu nie będzie. Ale oczekiwanie na deszcz przypomina takie upiorne filmy kryminalne - kiedy coś wisi w powietrzu, ale tego nie widać.

Tego dnia wypijemy po 5 litrów wody i nadal będziemy usychać z pragnienia. Kierowca ogląda naszą mapkę i opowiada co po kolei możemy zobaczyć. Że wszędzie, gdzie chcemy możemy się zatrzymać na tak długo jak chcemy. Jesteśmy trochę podejrzliwe, czy to na pewno w cenie, ale jakoś tak bije mu uczciwość z oczu.

Teraz Wam powiem, że odniosłyśmy wrażenie, że kobiety-turystki kontaktujące się z takimi zorganizowanymi formami jak biura-niby-podróży traktuje się dość uczciwie. W odróżnieniu od innych spotykanych facetów, nasz kierowca był bardzo taktowny i kulturalny. Miałyśmy wrażenie, że nie chce zrobić niczego, co mogłoby nas urazić, wystraszyć. Na ulicy w świetle dnia No to wdech tego ważącego osiem i pół tony powietrza i jedziemy. Delhi oczywiście wciąż traktujemy dziś po macoszemu. Nie mamy planu strategicznego.

Baby jesteśmy, więc bardzo chciałyśmy pojechać na Pahargandź. To taka dzielnica bazarowo-handlowa, gdzie za grosze kupuje się np. kiecki, bluzki i biżuterię, które w naszych sklepach tzw."indyjskich" i na plażach całego świata. Ale ten nasz Opiekun powiedział z okrutnie skrzywioną miną: "Nie, nieeee. Tam nic nie ma - tylko brud i smród. Pokażemy Wam PRAWDZIWE, piękne Delhi".

To już wiedziałyśmy, że prawdziwego Delhi nie zobaczymy. Przynajmniej dziś. Ale spoko, spoko. Za trzy tygodnie tu sobie same wrócimy. Wystarczyłoby jakby nas pan obwiózł ulicami miasta, ale zdajemy się na to, co nam pokaże. Kompletnie nie orientuję się, gdzie jesteśmy.

Zawsze mam debilizm topograficzny, kiedy mam obok kogoś kto wie, że jak pokażę na mapie: chcę TU albo TU, to ten ktoś prowadzi. Tu mam coś takiego właśnie. Ruch jeszcze większy niż w nocy. Najnowocześniejsze maszyny - głównie dalekowschodniego - przemysłu motoryzacyjnego, obok średnia klasa i nasze taksówki, obite i zardzewiałe autobusy z milionami kabli na wierzchu, dalej autoriksze i riksze ortodoksyjne czyli rowerowe.

Wyczytałam, że jakiś czas temu rząd zabronił zarobkowania rikszom ludzkim. Tzn. człowiek ciągnie na wózku drugiego człowieka. I to niesamowite, kiedy się patrzy jak oni o te swoje autoriksze, riksze i rowery dbają - to w końcu ich źródło utrzymania - wypucowane, wymalowane, obwieszone ichniejszymi bóstwami. I jak taki pojazd skonstruowali, to pewnie ich tajemnica.

Nasz kierowca mało głową dachu nie przebił z dumy, jak pochwaliłyśmy jego staruszka-ambasadora. Aaa jest jeszcze jedno zjawisko - wszelkiego rodzaju skutery i motocykle. Oczywiście sprawdza się, że enfieldów najwięcej.

Tak się wymądrzam, choć jestem motoryzacyjna blondyna, bo już poczytałam, co to enfieldy :) Co do motocykli, to jesteśmy pełne podziwu dla tamtejszych niewiast. Chyba nie powiedziałam jeszcze, że 99% z nich chodzi w sari bądź w salwar kamiz: spodnie plus tunika plus szal, którego końce zarzuca się na plecy. Po zachodniemu to rzadko która się ubiera. Siadają bokiem, za swoim kierowcą. Ten gna ile fabryka dała. A my zamierałyśmy ze strachu patrząc jak te szale powiewają między szprychami, kołami i innymi wystającymi częściami aut.

I tak dziwując się światu, jednocześnie kontaktujemy się z LSD :D:D:D - Legendarnym Smogiem Delhijskim. Trudno oddychać. Kurz i pył oblepia spocone ciało już po pięciu minutach jazdy. Chciałabym mieć katar. Przynajmniej łatwiej byłoby się pozbyć tego kurzu :D Ale z drugiej strony - ta nagonka na AH5N1... Pieron wie, co lepsze.

Nasz kierowca nie wygląda lepiej od nas. Po pół godzinie moja litrowa butelka wody jest już pusta.

Wioli - gwiazda Bolly

Gdzieś obok drogi powinna płynąć Jamuna - tutejsza Wisła. Ale trudno ją dostrzec, a tam, gdzie jest, wygląda jak mulisto-zielona kałuża.

Zatrzymujemy się przy jakiejś potężnej dwupasmówce. Po prawej nasz pierwszy cel: Czerwony Fort - Red Fort, po ichniemu Lal Qila. Umawiamy się za godzinę. Nie chce się nam zwiedzać, ale kazali, to się czołgamy do kasy po bilety. A tu - ooooooo jakież przebudzenie!!! Nie pamiętam dokładnie ale zdaje się 100 razy tyle co tubylcy! Wiola zakodowała, że my 250 rupii, a Indianie 15.

Z notatek na podstawie netu: "Mierzy w obwodzie 2 km, a jej (tzn. tej cytadeli) wysokość waha się między 18 m od strony rzeki, a 33 m od strony miasta. Budowa tego ogromnego fortu, rozpoczęta w 1638 r., trwała 10 lat". Powiem tylko, że to miejsce patriotycznych pielgrzymek z całego kraju. A 15 sierpnia w święto narodowe jest tu wielka impreza - malownicza parada wojskowa i zdaje się prezydent przemawia. Ok.

To ZACZYNAMY :D Forsujemy jedną. drugą, trzecią bramkę z ochroną i wykrywaczami metali czy innej broni ABC czy DEFGHIJK.

Porządek musi być - pani przeszukuje panie, pan panów. Przedzieramy się przez tłum Indian, ale nie możemy tego zrobić niezauważalnie, bo poza nami, nie ma tam na razie nawet pół białego człowieka. A biały człowiek, to zjawisko dość ciekawe. Zwłaszcza podczas pory monsunowej.

Indianie najpierw zachowują się tajniacko niczym ich imiennicy z plemienia Apaczów. Z ukrycia, niby to robiąc fotki okolicznościom wyschniętej, przedmonsunowej przyrody, telefonem celują w nas i szybki pstryk, i głowa do tyłu.

No ale jak się już chichram do nich i też "na chama" fotografuję, to się lekko rumienią. Panie strofują panów, że się dali zdemaskować, panowie już - na bezczelnego - nas "zdejmują" ;)

Ale to nie koniec. Okazuje się, że główną atrakcją Czerwonego Fortu w tym dniu nie jest jakaś tam szalona historia starego, czerwonego, sypiącego się zabytku, ale!!! Pierwszej świeżości Księżna Wioletta z Polandu!!! Każdy chce mieć fotę z tą wysoką białą kobietą!!! Mówię jej: "Ustawiaj się małpko!" i focę - a to z nastoletnią gawiedzią, a to ze staruszkami z Haydarabadu, a to z nieśmiałymi żołnierzami z ochrony obiektu!

Probujemy się ukryć za białymi marmurami. Jest nam już strasznie słabo - no cóż teraz widzimy jak ciężka jest praca modelki ;). Tam wcinamy prince-polo smarując sobie czekolada pyszczki. To Indianom nie przeszkadza. Znów niby to robiąc zdjęcia marmurowej sali, focą mój czerwony dziób ubrudzony czekoladą. W końcu zbieramy się na odwagę i po pozowaniu kolejnym czterem rodzinom, spacerujemy po fortecznym ogrodzie. A tam na drzewach i pod nimi takie śmieszne wiewióry skaczą. Jedyne stwory, które nie chcą z nami zdjęć. Nabieram i ja odwagi. I najpierw robiłam zdjęcia pleców Indianek w sari, a teraz już idę na całość. Co która zrobi mi fotę to ja rach, ciach, patrz pani na mnie!!! Teraz ja Cię uwiecznię, bo masz fajną kolorową kieckę!

JEŚĆ, PIĆ I GORĄCO!!!

Pod obstrzałem wracamy wreszcie do naszej taksówki. Pod obstrzałem prawie dosłownie. Przy forcie, pod daszkiem, osłonięty workami z piachem siedzi sobie indiański żołnierz wsparty na jakimś kałachu czy czymś takim. W każdym razie wygląda to na przedmiot, który strzela. Mówię Wioli: "Schyl się i spadamy, bo jak facet zemdleje, ręka mu się omsknie

i na nic nasza duma z tego, że przeżyłyśmy lot Airbusem 330 z AirFrance w czerwcu 2009 roku".

Po drodze jeszcze się opędzamy od facetów usiłując kupić wodę. Oczywiście najpierw poddajemy każdą butelkę ekspertyzie, czy na pewno "Kropelką” nie jest uszczelniona ;)

A faceci to wcale tak niewinnie nie stoją. Nie są tak nachalni jak świat arabski, ale co drugi zapyta czy mamy mężów. Póki co udajemy, że w ogóle nic do nas nie dociera, bo jesteśmy takie oszołomione klimatem.

Wypijamy drugi litr wody i jedziemy dalej: taki taksówkarski Tour de Delhi: India Gate - brama przed którą znów tłum wycieczek robi sobie zdjęcia. My jesteśmy potwornie głodne. Dajemy się naciągnąć na chipsy za całego dolara!!! Przepłacamy jakieś 10 razy jak nie więcej ;)Nie mamy zmienionych rupii.

Uczymy się tego kraju, oj uczymy. I integrujemy się z ludnością tubylczą. Dzieci i kobiety to najwdzięczniejsze obiekty, bez oporów ustawiające przed aparatem. Nic to, ze nigdy w życiu nie zobaczy tego zdjęcia. Sam fakt,że chcesz mu je zrobić wystarczy. Bardzo pocieszne te wszystkie pocieszki.

Potem głowa mi lata jak pan taksówkarz opowiada: tu pałac prezydencki, tam parlament, coś tam, coś tam. JAKIŚ BAAARDZO SŁYNNY MECZET, JAKIŚ BARDZO WAŻNY GROBOWIEC. No nie. Za dużo.

Ja nigdy nie lubiłam zwiedzać za dużo. A już zwiedzać na głodnego... RATUNKU!!! Chcę JEŚĆ, PIĆ I JEST MI GORĄCO!!! Prosimy, żeby nas zawiózł do jakiejś knajpy na szybkie jedzenie. Ale harmonogram napięty, oj napięty, a musimy zobaczyć całe to malownicze miasto. Wrrrr.

Pan taksówkarz tak jakoś na mnie patrzy: AR ju hangRy? Tak po indiańskiemu angielskiemu mówi. Cudownie. Tak! Jestem głodna jak tygrysica!!! Zatrzymuje się gdzieś na poboczu, idzie do przydrożnych handlarzy czymś tam i przynosi nam dwa pierożki, które wyglądają jak nadziewane ciastka francuskie. Czarująco się uśmiecha: "indian fast food" :D No to "W imię Ojca i Syna" - próbujemy.

Ciasto nibyfrancuskie jeszcze jakoś zjadłam, ale tego ognia z wnętrza tego smoka nie byłam w stanie! Obgryzłam i dałam Wioli. A pan taksówkarz sie rozbrajająco śmiał. Szybko się zatrzymał i kupił kolejne litry wody (oczywiście poddane przez nas ekspertyzie sanepidowskiej).

I kolejne przystanki - w parkach i ogrodach pamięci co ważniejszych postaci Indii. Jak w parku Rajiva Gandiego chcemy sobie przysiąść na 10 minut pod jakimś biednym drzewem dochodzimy do wniosku, że wszędzie rozłożyli sztuczną trawę!!! Śmiesznie się po tym chodzi.

Czołgając się do kwiatka

 Teraz jedziemy do świątyni lotosu. Lotus Temple czy też Bahai House of Worship.

Nim tam będziemy mogły wejść (siesta czy jakaś inna przerwa) pan taksówkarz szarmancko podwozi nas w jakieś zacienione miejsce. Przynosi kolejny litr wody i cole. Pytam jak się mamy zachować w tej świątyni bo za bardzo nie wiemy gdzie idziemy. Mówi nam, żebyśmy robiły to, co inni. Haahahahhaha. No dobrze.

Wchodzimy przez boczną bramę. Piękny teren. Pewnie jak spadnie deszcz będzie tu jeszcze pięknej. Palmy, różne piękne drzewa i kwiateczki. Idziemy w stronę lotosu po potwornie parzących puzzlach chodnika.

Zadziwiające miejsce. Wyczytałam, że to jedna z rodziny siedmiu świątyń zbudowanych w różnych częściach świata: w Apia na Zachodnim Samoa, Sydney, Kampali w Ugandzie, Panamie, Frankfurcie i Wilmette w USA. Nowiuśka. Ukończona w 1986 roku.

Do kwiatka, jak muchy do lepu, albo komary do człowieka ;) ciągnie ogromna procesja tłumu Indian. My razem z nimi. Przed świątynią musimy zdjąć buty, tak jak wszyscy. Można je zapakować w jutowy worek. Buty oddaje się wyciągniętym z podziemnej szatni rękom.

Podobno nie ma już kastowości w Indiach, więc nie wiemy czy to szatniarze z wyboru czy z urodzenia. Dalej idziemy już boso. Ale płytki tak straszliwie palą w stopy, że rozciągnięto tam takie sznurkowe maty. Są polewane wodą, więc każdy stawia stopy tylko na matach. Już widzę oczyma wyobraźni te różne grzybice :D:D:D:D Wiecie, że przesadzam ;)

Pokonujemy jedne, drugie, trzecie schody. Przy wejściu stoją panie niby-świątynne-przewodniczki czy cóś takiego. Indianie oczywiście z uwagą śledzą każdy nasz ruch i przepuszczają, żebyśmy się znalazły w pierwszej grupie, która wejdzie do świątyni. Wchodzimy. Ogromna pusta hala. Siadamy z tyłu, żeby wiedzieć co robić. Ale okazuje się, że niepotrzebnie się obawiamy. To świątynia (jak te wszystkie pozostałe na świecie), w której każdy może się pomodlić do "swojego" Boga/boga/bóstwa.

Wszystkie świątynie mają obrazować miłość między człowiekiem i Bogiem. Nie odprawia się tam żadnych nabożeństw. Tak więc nasza wizyta wyglądała tak, że weszłyśmy razem z innymi. Panie ochroniarki ;) pokazywały wszystkim, że musi być cichutko. Dały czas na modlitwę, po czym nasza grupa zrobiła miejsce następnej.

Wychodząc zobaczyłyśmy sadzawki, na których niejako spoczywa lotos. Woda naturalnie chłodzi wnętrze świątyni.

"Dragi" - pierwsze spotkanie

Odbieramy nasze buty i gnamy (o ile to możliwe w tych warunkach)do auta. I już ostatni punkt programu naszej wycieczki. Tzn. z okien podziwiamy jeszcze to i to i to i tamto, ale pan taksówkarz widzi, że padamy już.

Podwozi nas znów w okolice Czerwonego Fortu do Birla Mandir - hinduistycznej świątyni znanej jako Lakshmi Naryan. Podobno ulubionej przez Mahatmę Gandhiego. Wybudowano ją w 1938 r.

Wchodzimy nieśmiało. Oddajemy aparaty i buty do depozytu dla obcokrajowców - szafeczki na kluczyk, pan policjant pilnuje. Pniemy się po schodkach. Z centralnego miejsca patrzy na nas złote bóstwo.

Idziemy lewą stroną w takie coś a'la krużganki. Wszędzie postaci różnych bóstw. I tak już obeszłyśmy wszystko z lewej strony i znów przed bóstwem, żeby pójść w prawo. I oto strażnik świątynny - no taki pan co to przy bóstwie siedział, woła nas do siebie. Patrzymy jedna na drugą pytając wzrokiem czy to aby na pewno nas i że my nic nie chcemy, i że będziemy grzeczne, i przepraszamy, jeśli zrobiłyśmy coś głupiego.

Pan się dobrotliwie uśmiecha. Wciska mi do ręki kwiatek nagietka, jakąś małą paczuszkę, a na czole maluje czerwoną "zdrapkę" :):):):) Mówi, że to na znak przywitania i błogosławieństwa. No cieszymy się jak dzieci. Mamy zdrapki na czole :D:D:D:D

Zaglądamy do paczuszki a tam... Hmmmmm. jakieś białe grudki. Wiola mówi, że czym prędzej trzeba to wyrzucić, bo to na pewno jakieś dragi. Że na pewno już nas ktoś przyuważył i podrzucił i że pójdziemy siedzieć do końca życia w azjatyckim więzieniu!!!!!!! Jak już siedzieć, to lepiej wiedzieć za co. Zmysłowo sprawdzam prezent... To jesteśmy w domu :D

To tylko cukierki z cukru pudru. Ale i tak ich nie zjadłam. Przywiozłam do PL. Ale i tak się bałam, że coś w nich jednak siedzi :D

Potem idziemy jeszcze zobaczyć otoczenie świątyni. Są kamienne słonie. Łokropnie brzydkie :) I idzie sobie taka ślicznie ubrana pani Indianka. Ale jakoś mi głupio było zrobić jej zdjęcie. No cóż. Problem się sam rozwiązał. Pani podeszła do mnie, ze chciałaby zdjęcie ze mną :D

Oglądamy jeszcze co tam w przedświątynnych sklepach z dewocjonaliami :D Są stosy nagietków, pobożne obrazy i różne księgi. Nawet Biblia!

I tak się kończy nasza wycieczka. Już chcemy do hotelu. Jeszcze tylko pamiątkowa fotka pana taksówkarza, jego furki i już. Aaaa nie. Jutro on nas będzie odwoził na lotnisko. Bo jutro lecimy już wreszcie do Kaszmiru!!! Kłócimy się trochę, bo dla bezpieczeństwa chcemy dość wcześnie wyjechać - tzn koło 8 na 11, a pan się upiera, że wystarczy o 9.00. Jak się okaże miał rację.

Po drodze mijamy przedziwną świątynie w postaci potężnej figury kobiety-małpy. No mordkę miała taką małpią. Tym bóstwom to się nie nadziwimy. Już wiem, że w hinduizmie bóstw są miliony. Każdy człowiek ma swoje. Przedziwne te stwory... I tak ponoć na całe życie.

W hotelu - prosimy o obiad. znów się zdajemy na naszych kelnerów. Przynosi zupę z serii: ogień ognisty. I ryż z rodziny: ogień ognisty, ogniowym rozpalaczem podpalany. UMIERAM. Widzi mój ból. Przynosi mi ziemniaki z kminkiem. Dzięki dobry człowieku. Ocaleję do jutra. Dopycham sie ciapatami. Superowe są - najpierw przynoszą takie nadmuchane, a potem plackowacieją :D

Już wieczór. Zmęczone potwornym upałem, zmianą czasu i niewyspaniem idziemy do wyra. Już wiem co zrobić z klimą. I nawet do łazienki weszłam nie oglądając się, żeby popatrzeć co siedzi wewnątrz nad drzwiami!!

 Tak upłynął nasz pierwszy dzień w Indiach pory monsunowej...

  • P6250223
  • Dscf6312
  • Dscf6313
  • Dscf6318
  • Dscf6319
  • Dscf6321
  • Dscf6322
  • Dscf6326
  • Dscf6329
  • Dscf6335
  • Dscf6336
  • Dscf6343
  • Dscf6344
  • Dscf6347
  • Dscf6353
  • Dscf6361
  • Dscf6369
  • Dscf6371
  • Dscf6372
  • Dscf6378
  • Dscf6380
  • Dscf6382
  • Dscf6383
  • Dscf6388
  • Dscf6396
  • P6250141
  • P6250144
  • P6250145
  • P6250146
  • P6250151
  • P6250152
  • P6250155
  • P6250157
  • P6250161
  • Dscf6312
  • Dscf6313
  • Dscf6318
  • Dscf6319
  • Dscf6321
  • Dscf6322
  • Dscf6326
  • Dscf6329
  • Dscf6335
  • Dscf6336
  • Dscf6343
  • Dscf6344
  • Dscf6347
  • Dscf6353
  • Dscf6361
  • Dscf6369
  • Dscf6371
  • Dscf6372
  • Dscf6378
  • Dscf6380
  • Dscf6382
  • Dscf6383
  • Dscf6388
  • Dscf6396
  • P6250141
  • P6250144
  • P6250145
  • P6250146
  • P6250151
  • P6250152
  • P6250155
  • P6250157
  • P6250161
  • P6250168
  • P6250170
  • P6250172
  • P6250175
  • P6250179
  • P6250183
  • P6250186
  • P6250190
  • P6250195
  • P6250197
  • P6250204
  • P6250207
  • P6250214
  • P6250216
  • P6250219
  • P6250220
  • P6250221
  • P6250223