Podróż Bałkański kalejdoskop - Albania - Jeden dzień w Albanii



2009-12-15

W czasie podróży po Bałkanach każdy kolejny dzień przynosił nowe wrażenia. Pewnego ranka po kilku dniach spędzonych w urocznym macedońskim Ohridzie, wzięliśmy plecaki na plecy, by wyruszyć dalej – do Albanii. Kraju, o którym wiedzieliśmy tak niewiele, że właściwie nie wiedzieliśmy czego się spodziewać. W ciągu jednego dnia nie da się poznać zbyt wiele, jednak ma się szansę chociaż trochę spojrzeć na dany kraj i zapamiętać wrażenia, jakie wywołał.  

 

Granicę macedońsko-albańską przekraczamy pieszo, gdyż ciężko znaleźć nam jakikolwiek środek transportu, który tamtędy by jechał. Od Sveti Naum idziemy kilka kilometrów malowniczą drogą, by znaleźć się na drugim brzegu jeziora Ohrydzkiego, tuż przy małej granicznej budce, gdzie obok narodowej albańskiej flagi, powiewa również flaga Unii Europejskiej.

 

Pierwsze co słyszymy ze strony celników, to pytanie, w jakim celu wybieramy się do Albanii, tak jakby podróżowanie tam z powodów czysto turystycznych miało w sobie coś niewiarygodnego, absurdalnego. Później dostrzegamy pierwszy bunkier... Witamy w Albanii :) 

 

Zanim pomyśleliśmy o tym, jak dostaniemy się dalej, zaczepia już nas ktoś proponujący za parę euro przewóz do pierwszego miasta - Pogradecu. Pogradec – nazwa brzmiąca nieco po słowiańsku, chociaż język albański jest zupełnie inny. Tam na ten kraj nie mówi się Albania, tylko Shqiperia. Jak pisze Stasiuk, w „Jadąc do Babadag”: „Shqiperia to Albania. Nawet jej prawdziwe imię w jakimś sensie oznacza samotność, ponieważ poza Bałkanami mało kto je zna. (...) Nazwa „Shqiperia” pochodzi od czasownika „shqiptoj”, który znaczy tyle, co wymawiać, mówić. W języku, którego nikt nie rozumie.”  

 

Tak, Albania przywodzi na myśl jakąś samotność, chociażby przez to, że to jest jeden z nielicznych europejskich krajów, o których większość ludzi tak mało wie i nie myśli o tym, żeby się tam wybrać. Nie ma tam wielu turystów i to widać po tym, jakie zainteresowanie wzbudzamy. Ale mimo tego że, poza jednym czy dwoma przypadkami, nasza znajomość angielskiego czy jakiegokolwiek innego języka stała się tam bezużyteczna (włoskiego, który jest najpopularniejszym tam obcym językiem niestety nie znamy), to można się tam jakkolwiek porozumieć na tyle, by przemieszczać się bez większych problemów. Zwłaszcza, że Albańczycy są raczej chętni do udzielania wskazówek turystom, którzy są gośćmi w ich kraju - a gość w według albańskiej tradycji ma znaczenie szczególne i należy mu się szacunek. Niektórzy rwali się wręcz do tego, pomóc nam odnaleźć jakieś miejsce czy wskazać drogę, zanim jeszcze zdążyliśmy o to zapytać.  

 

W słonecznym Pogradecu odnosi się wrażenie, że życie płynie nieco w zwolnionym tempie. Nikt się nie spieszy, wszyscy się znają, a nawet jeśli nie, to i tak traktują siebie w ten sposób. Wstępujemy na herbatę do niewielkiego, trochę obskurnego lokalnego baru, który nieco wprowadza nas w albańską rzeczywistość. W knajpce sami mężczyźni, w końcu jesteśmy w kraju muzułmańskim. Spotykamy się tam z bardzo miłym przyjęciem. Potem, przy drodze wskazanej jako ta przy której zatrzymują się busy do Tirany (ale nie wiadomo, o której, po prostu trzeba czekać), widzimy środek transportu, którego pasażerowie czekają na nas... tzn. na ludzi rozpoznawanych jako turyści (plecaki robią swoje), którzy prawdopodobnie chcą dostać się do Tirany. A w Albanii bus nie odjedzie, dopóki wszystkie miejsca nie będą zajęte, więc wszystkim zależy, żebyśmy zajęli dwa ostatnie miejsca i ruszyli w drogę.  

 

Droga jest niesamowita i zapiera dech w piersiach. Przemierzamy dzikie, zielone góry, nie spodziewałam się takich widoków. Serce podchodzi do gardła na kolejnych zakrętach czy wąskiej drodze, po której jednej stronie znajduje się przepaść nie ograniczoną żadną barierką, a z drugiej mijają nas inne samochody, z którymi nasz kierowca wymienia głośne pozdrowienia i machanie dłonią. Z każdej strony otaczają nas góry – piękne, ale niezmierzone i samotne, po których nikt nie chodzi, nie odkrywa ich szlaków. Ciągną się kilometrami zielenią roślin, brunatno-czerwonymi kolorami ziemi i przebijającą niekiedy szarością skał. Gdzieniegdzie krajobraz przetykany jest zardzewiałymi konstrukcjami lub betonowymi bunkrami i to często jedyne widoczne ślady obecności człowieka. Czasami widać co prawda w oddali pola, albo skupiska domów, ale większość to dzika, nie odkryta, niezmierzona zielona przestrzeń.  

 

Po kilku godzinach jazdy (z jednym postojem) jesteśmy się w Tiranie - tylko gdzie? Podejmujemy decyzję, żeby przejść na piechotę, odnaleźć główny plac miasta, a na końcu dworzec, a przy okazji rozejrzeć się trochę po mieście. Przytłacza chaos na ulicach, który  sprawia, że trudno się w tym poruszać i kojarzy się trochę z krajami arabskimi, azjatyckimi. Tirana to głośne miasto, zgiełk ruchu ulicznego potęguje szum płynący z maszyn wentylacyjnych, które pełnią rolę klimatyzacji. Nazwy ulic czy jakiekolwiek inne oznaczenia wzkazujące na to, gdzie się jest przeważnie nie występują, ulice często są bez nawierzchni albo rozkopane, a jedyna rzeka w mieście płynie w betonowym korycie. Ponadto widać dużo bloków, część pozostała szara, ale niektóre pomalowane są we wszystkie kolory tęczy - wzorki, kółka, paski... Te różnorodne i nie do końca pasujące do siebie zestawienia barw czasem potęgują wrażenie ogólnego nieporządku, chociaż czasem rozweselają. To wszystko (plus ponad 40 stopni upału, który jednak męczy) powoduje, że nie odbieramy Tirany jako przyjemnego ani ładnego miasta. 

 

Przysiadamy na chwilę w parku tuż przy samym placu Skanderberga. Otaczają nas całe rodziny bezdomnych, śpiących na trawie. Dość przykry widok, ale od tamtej pory, za każdym gdy jestem w warszawskim parku pod Pałacem Kultury, w okolicach dworca, zwłaszcza latem, przypomina mi się tamten albański park.  

 

Na głównym placu Tirany centralne miejsce zajmuje pomnik bohatera narodowego – Skanderberga. Niewzruszenie siedzi na koniu, obok dumnie powiewa albańska flaga, a ze wszystkich stron otaczają go dość ruchliwe ulice pełne samochodów i chodniki, po których zmierzają ludzie. Ciężko się tam zatrzymać, żeby spokojnie popatrzeć czy zrobić zdjęcie. Wokół placu znajdują się różne inne budynki, tworzące dość kontrastujące ze sobą zestawienie. Po jednej stronie widać Wieżę Zegarową oraz niewielki meczet Et'hem Beya z XVIII wieku – chyba najładniejszy element całej okolicy, ale raczej nie pasujący do całego otoczenia, w którym się znajduje. Stoi na tle pomalowanych na żółto i czerwono budynków rządowych i mało urokliwych bloków. Niestety nie możemy wejść do meczetu, gdyż rozpoczynają się modlitwy. Na przeciwko znajduje się gmach Narodowego Muzeum Historycznego z charakterystyczną dużą socrealistyczną mozaiką, a tuż obok Pałac Kultury, który sprawiająca raczej ponure wrażenie swoimi obdrapanymi kolumnami i pozrywanymi resztkami plakatów.

 

Idziemy dalej, w kierunku dworca, pytając się o drogę, w sensie mówiąc nazwę miasta, do którego chcemy jechać i pokazując coś za pomocą gestów. Wszyscy bardzo uczynnie usiłują nam pomóc, a w okolicach dworca prześcigają się wręcz we wskazaniu na, drogi do właściwego autobusu. Jakiś kierowca wychyla się, żeby pokazać nam z okna właściwe miejsce. Ktoś inny, gdy tylko nas zauważa, porzuca swoje uliczne stoisko z czymś tam i zanim sami zdążymy cokolwiek powiedzieć wskazuje nam drogę. Odnalezienie właściwego miejsca nie jest takie proste, bo ulice są rozkopane, a w końcu okazuje się, że nasz autobus odjeżdża z takiej uliczki, o której nie pomyślelibyśmy, że wjechanie tam jakiegokolwiek większego pojazdu jest możliwe. A jednak. Przez chwilę zastanawiamy się, skąd ten człowiek właściwie wiedział, dokąd chcemy jechać, ale zważywszy na to, że turystów w Albanii jest niewielu i pewnie większość z Tirany kieruje się do Shkodry, już blisko granicy z Czarnogórą, przestaje to nas dziwić. Albańska atmosfera nie zachęciła nas, żeby tam dłużej zostać, ale ujęli nas niektórzy ludzie, bardzo mili i wykazujący chęć pomocy, podejmujący próby porozumienia, mimo braku wspólnego z nami języka.  

 

Wsiadamy do busa i żegnamy Tiranę, mijając jej przedmieścia, pełne niedokończonych budowli, bloków, z których zostały zbudowane 2 kondygnacje, a zamierzenie reszty widać w zardzewiałych już mocno wystających prętach i innych konstrukcjach. Ponury widok, takie porzucone budowle, których być może nikt nie dokończy, jedno czy dwa pierwsze piętra domów, w których nikt nie zamieszka. Czasem mimo niedokończonej budowy, na parterze już coś się działo, działała jakaś knajpka. A wszędzie powiewają flagi Albanii na przemian z flagami Unii Europejskiej, poza tym co jakiś czas widać przyczepione maskotki, mające przynieść szczęście. Chyba nie przyniosły, skoro rozpoczęte budowy stoją opuszczone...  

 

Jeszcze tylko krótki postój i przesiadka w Shkodrze, gdzie ciekawym doświadczeniem jest przejechanie przez stary, drewniany most, który lata świetności ma za sobą, a ściślej mówiąc, wygląda tak, jakby miał nie wytrzymać kolejnego przejazdu. Na szybko wymieniamy albańskie leki (na pewno nielegalnie, ale nie zwracamy na to uwagi), których nie dałoby się wymienić nigdzie indziej i wsiadamy do autobusu. Jeszcze tylko wypatrujemy z okien widocznej w oddali twierdzy w Shkodrze i  opuszczamy ten kraj, by przed zachodem słońca znaleźć się w Czarnogórze.

  • Droga przez góry
  • Albańske góry
  • Skaliste zbocza albańskich gór
  • Tirana - Plac Skanderberga
  • Tirana - Narodowe Muzeum Historyczne
  • Tirana - Pałac Kultury
  • Ulica w Tiranie
  • Tirana - Meczet Et'hem Bey
  • Górska przestrzeń w drodze do Tirany