Nad ranem znowu z zaskoczenia do naszego pociągu weszli Rosjanie. Pieczątka wyjazdowa i jesteśmy w Kazachstanie. Ale nie jesteśmy tak do końca bo przed nami jeszcze jedna kontrola graniczna.
Dzień wcześniej odkryliśmy, że tylko wiza Adama nadaje się, aby na niej wjechać 28 lipca. Nasze wizy, czyli Gutka, Mikołaja i moja opiewają na datę 30 lipca. Zupełnie nie wiem jak to się stało i nie mogę sobie przypomnieć, co nabazgroliłam w kazachkim wniosku wizowym, jeszcze w Warszawie.
Kazachowie wpuszczają tylko Adama, wbijając mu w paszport pieczątkę. No a my mamy problem. I to duży. Kazachowie są nieprzejednani. Kary wlepić nie chcą, wpuścić też nie. Tylko ja mówię po rosyjsku więc tłumaczę jak potrafię: a to, że niby gadałam z konsulem w Warszawie i że mi powiedział, że wiza jest w porządku (dobra ściema nie jest zła), a to, że my się nie chcemy rozdzielać.
Robię oczy jak cockel spaniel w żałobie, błagalnie składam ręce; pan pogranicznik, wy oczeń dobryj czolowiek. Nic z tego. Nie puszcą nas dalej. Jeszcze staram się coś wynegocjowac ale to nie ma sensu. Przychodzi komendant przejscia: wracacie do Rosji! To zdanie brzmi jak wyrok.
No to wracamy. Żeby było śmieszniej pogranicznicy wszystko nagrywają-przecież muszą mieć jakiś dowód. Czekam, kiedy film z tego, jak pakuję się w pociągu, robię szereg kretyńskich min i w końcu wysiadam, pojawi się na jutjubie. Adam jedzie dalej. Nawet jakby chciał to nie może zawrócić-jego wiza to jeden wjazd, jeden wyjazd. Koniec. Musimy się rozdzielić. A teraz przygranicznych ceregieli ciąg dalszy.
Otóż, nie tak łatwo zostać niewpuszczonym do jakiegoś kraju. Cyrk się nie kończy na wyjsciu z pociągu. Nie można też pójść przed siebie ot, tak. W uzbrojonej kazachskiej eskorcie idziemy do małego domku z blachy. Zdejmujemy plecaki i siadamy na krzesłach. Kazachowie oglądają nasz bagaż i sprawdzają jego ciężar. Są nami bardzo zainteresowani. Ale przede wszystkim się uśmiechają. Chcą zagadywać. Ja, chcąc nie chcąc muszę być tłumaczem i mediatorem. Celnicy spisują nasze dane do komputera.
Do pokoju przychodzi coraz więcej mężczyzn- przyszli sobie popatrzeć i popytać. W sumie to jest miło i wesoło. Nie ma strachu. Nikt nie krzyczy, celnicy się usmiechają. Jeden z celników bardzo wnikliwie wertuje mój paszport. W końcu mówi: Anna Marija, oczeń krasne imja. Spisujemy protokoły. Wszystko odbite na średniej jakości kserze z komisu. Pytania: imię, nazwisko, miejsce urodzenia, miejsce pracy, wykształcenie, stan cywilny, numer buta, data przeszczepu. Jest z tym dużo śmiechu.
Machabet, który to wszystko spisuje, jest pełen cierpliwości i nieśmiałości równocześnie. Celnicy nie pozwalają nam zostać u siebie na te póltora dnia. Takij zakon, mówią. Takaja żyźn, myślę sobie w głowie. Machabet ma 20 lat. A ja jestem od niego sześć lat starsza i jakoś się tak głupkowato w tej całej sytuacji czuję. Machabet pyta, czy znamy jakąś kazachską muzykę. Nie znamy. Wtedy wyciąga swój telefon i odpala bliżej nam nieznay kawałek. Jest naprawdę miło. Kazachowie są uroczy (jakże moje do nich nastawienie zmieni sie już w Uralsku), więc się nie obrażam, że muszę zawrócić do Rosji.
W protokole w rubryce „czy masz o coś pretensje” pisze, że nie mam. I, że było fajnie. I piszę to po polsku. Mówię do Machabeta, że powiem naczelnikowi przejścia, że ma dobrego pracownika. Ale Machabet jest skromny, mówi, że nie chce. Jeszcze krótka rozmowa o górach Kirgizji. Rusłan opowiada o swojej służbie na granicy z Kirgizją i pyta czy mamy ciepłe ubrania. Jeszcze tylko uściski dłoni- tak ważne na tej wschodniej ziemi. Wracamy do pociągu, tego do Rosji.
Nowy pan kasownik jest nami bardzo przejęty. Kiedy docieramy na graniczną stację Ozinki, Rosjanie wiedzą o nas wszystko. Celnicy ostatecznie anulują nasze pieczątki wyjazdowe i znowu jestesmy w Rosji. W pociągu odbywa się rutynowa kontrola- zaglądanie pod wykładzinę i pod łóżka. Stoję na korytarzu, podchodzi celnik. Wie o nas wszysko, wie, że nas cofneli. Rozmawiamy po rosyjsku. Pochodzi z Armenii, co budzi moje pozytywne uczucia. Rozmawaimy o Kaukazie. Ale obowiązki wzywają i celnik musi już iśc. Ale po chwili wraca i pyta jak mam na imię. On jest Aleksandr. Żegana się ze mną i prosi abym pozdrowiła moją Polskę od jego Armenii. Miłe.
Wysiadamy z pociągu i ja staram się kupić bilety na podróż do Uralska. Nie jest to proste więc pomaga mi spotkany na dworcu Wania- Wania urodził się w ZSRR ale jest Niemcem. Pomaga nam tez z hostelem. Wymieszały mi się jezyki; dopadł mnie lingwistyczny ekumenizm, bo z Wanią rozmawaim po niemiecku, rosyjsku i polsku (bo Wania był w Warszawie). Po tym całym dniu wrażeń jedno jest pewne: ludzie są tu dobrzy, a na dnie rosyjskiej, choc powinno się rzec wschodniej, duszy, jest dużo seredeczności.
Między Europą a Azją, na granicy światów i krain, życie znowu się rozpędza. p.s. Ozinki, czyli tam, gdzie kończy się asfalt. Ponieważ Rosja polubiła naszą trjókę i do jutra musimy tu koczować to idziemy „pozwiedzać” Ozinki., miasteczko, gdzie kończy się asfalt i Rosja. Dworzec w Ozinkach- przestronna hala z jedną tylko kasą biletową, najbardziej nowoczesny budynek w mieście. Jeśli w ogóle można powiedzieć, że Ozinki to miasto. To raczej takie urbanistyczne combo- miks wsi i miasta powiatowego z domieszką postsowieckiego smutku.
Tutejsze zabudowania to budynki z białej cegły, czasem pobielone nechlujnie wapnem. Drogi pozostawiają wiele do życzenia: chodników tutaj właściwie nie ma, a brzegi asfaltowej drogi są poszarpane jak nadmorskie urwiska. W Ozinkach jest sporo bezpanskich zwierząt- psów i kotów, które próbują od nas wyżebrać skrawek chleba, kiedy przed dworcem robimy sobie sniadanio- obiado-kolację. Wzbudzamy zainteresowanie, nie ma co. Po prostu wyglądamy inaczej a na nasz spacer po mieście wybraliśmy się wystrojeni jak na manewry; Mikołaj w stroju zawodowego pływaka, Gutek jak na poligon w Drawsku Pomorskim a jak jakbym się urwała ze średniej wielkości choinki, pod którą ktoś podłżył granat. Wszyscy się na nas patrzą a niektórzy chca się nawet zapoznać. Na ulicy podbiega do nas jakiś facet i zaczyna się ni to witać ni to żegnać. Żenia, tak ma na imię, mówi do Gutka: Ty moj brat! A z Mikołajem chce robić biznes: jego stary kapelusz za mikołajowe okulary. A mnie całuje po rękach (nic miłego). Żenia to lokalny wariat. Koledzy go od nas odciągają ale Żenia jest uparty. Po kilku minutach jednak sobie idziemy, zachowując w pamieci piegowatą twarz zakręconego autochtona.
W Ozinikach jest pominik Lenina z piaskowca, szkoła, dom kulturnyj, kinoteatr (wszystko się rozsypuje), biblioteka z internetem (wątpliwej prędkości) i jakieś siedem aptek (nie wiadomo po co aż tyle). W okolicach dworca spotykamy naszą rosyjską celnicznkę, która nam pomagała. Macham do niej a ona odmachuje i się uśmiecha. Znowu chce mi się wierzyć w Rosję. Ozinki-dziura w ziemi i koniec imperium; podupadające, spalone słońcem miasteczko, w którym codziennie zatrzymują się transgraniczne pociągi. A czas zatrzymał się w poprzedniej epoce.