Podróż Mój Amsterdam - Mój Amsterdam



2009-12-02

Odkryłam, że w porankach jest prawda. Kryje się w tych kilku chwilach gdy nie jest już ciemno, ale gdy dzień się jeszcze nie rozpoczął. Odkrywa miasta i kobiety. Pozbawia je sztuczności, niedomówień i makijażu. Wywleka na wierzch ich małe, brudne sekreciki, otwiera je na oścież. Są wtedy bezbronne, nagie, niezdolne do jakichkolwiek sztuczek.

Amsterdam obnażył się przede mną o 6 rano. Zaspany, rozczochrany, cały we mgle. Na ulicy nikogo prócz mnie. W oknach pospuszczane różnokolorowe żaluzje - senne powieki miasta. Idę. Pragnę wsiąknąć w tą mgłę, poczuć Amsterdam, zachłysnąć się.

Dwóch shippisiałych Holendrów po czterdziestce mówi mi "Hello" i zaprasza do wspólnego śniadania w różowym garbusie. Idę jednak dalej. Uliczki wybieram instynktownie, nie myślę o tym, czy zdołam później powrócić do autokaru na czas. Widzę kolorowy, drewniany plac zabaw dla dzieci i nowojorskie boisko do koszykówki - metalowe z siatkowym sufitem. Nikogo tam jeszcze nie ma. Godziny otwarcia: 9:00-24:00.

Otaczają mnie bloki i kamienice. Każdy budynek jest piękny, inny od poprzednich, tak cudownie zagraniczny, tak amsterdamski. Wszędzie rowery - stare i nowe, kolorowe i zardzewiałe, hend-mejdy i tandemy, przywiązane wszędzie, gdzie się da. Przed drzwiami mieszkań stoją torby z niepotrzebnymi rzeczami - tak jak pisali w przewodniku. To nie są śmieci. To po prostu rzeczy niepotrzebne, wystawione, by każdy mógł sobie je wziąć. Podchodzę do pierwszej sterty - parasol, drukarka wraz z instrukcją, czasopisma, owoce i cała reklamówka zabawek. Biorę sobie żółty resorak Formuły 1 - na pamiątkę. Gdzieś pomiędzy blokami, na murku, obok parkometru stoi gipsowa zielona figurka matki boskiej w wersji pop-art. Robię sobie z nią zdjęcie.

Mosty i kanały. Pełno tu doniczek z kwiatami i kołyszących się przy brzegu łodzi o obco brzmiących imionach. Na pokładzie jednej z nich gimnastykuje się brodaty facet w negliżu. To pewnie jego mieszkanie.Fascynują mnie domofony - zbyt nowoczesne i zagraniczne, niezrozumiałe dla mnie. Na owalnych przyciskach zamiast numerków - kolory. Pchana ciekawością wciskam jeden i uciekam.

Wszystkie sklepy jeszcze zamknięte. Marokańscy handlarza instalują się już na rynku ze swoimi owocami, świeżymi rybami i bawełnianym stringami. Gwiżdżą na mnie krzycząc cos przyjaźnie w swoim języku.

Idę dalej i sama nie wiem kiedy - czar pryska. Jest już dzień. Na ulicy coraz więcej twarzy, kolorów, głosów i języków. Polskiego na szczęście nie słyszę. Jest ósma - zwiedzam. Rzucam się w wir zakupów, odwiedzam coffe shopy, restauracje i kawiarnie. Patrzę i słucham. Podziwiam.Zaczepiam ludzi a oni zaczepiają mnie.

Na placu rozmawiam z Irakijczykami a później wysłuchuję rad życiowych od starego, czarnoskórego Roniego. Gołąb robi mi na głowę. Szybka toaleta w Mc`Donaldsowej ubikacji, 2 tosty, kawa i już jest ciemno. Amsterdam ożywa. Tętni i buzuje. Smakuje cudownie - jak zakazany owoc. Wtapiam się w tęczowo-ziołowy tłum i przestaję pamiętać. Wszystko dzieje się bardzo szybko - muzyka, światła, powietrze, chodnik, skóra, szkło.

O 3:00 ląduję w jakimś japońskim, maleńkim zapomnianym pubie. Wszędzie piwo jest za 3 euro a tutaj kosztuje tylko 90 centów. Barmanka śpiewa głośno jakąś smutną piosenkę zmywając naczynia. Zlew ma połączony z barem. Na ulicy jest jeszcze sporo ludzi. Chłoną Amsterdam, dzielą się nim, celebrują go i kochają. Ale nie wiedzą, że o 6 rano był tylko mój. 

  • Amsterdam