Podróż Rzym 11/2009 - Rzym w 4 dni



Bo były akurat tanie bilety lotnicze. Bo kto zobaczy Rzym, ten nigdy nie będzie do końca nieszczęśliwy. Bo chciałam sobie zrobić prezent na imieniny. Bo tam się rodziła europejska cywilizacja. Bo w listopadzie lepiej lecieć na południe. 

Mieliśmy wyjątkowe szczęście, bo wszystkie przewodniki odradzają Rzym w listopadzie ze względu na deszcze, a nie padało. Wynajęliśmy mieszkanie w samym centrum  po wyjątkowo niskiej cenie (bo listopad) - 80 euro za 4 os. (firma romecityapartaments). 

Prawie wszędzie chodziliśmy pieszo, po dziesięć-kilkanaście kilometrów dziennie. Dzieci protestowały. Kilka razy metrem. Kilka razy autobusem. Na trasę turystyczną żal nam było pieniędzy, a może po prostu było nas nie stać - ok. 20E/os. 

Ile jest punktów obowiązkowych do zaliczenia w Rzymie? 100? 200? Nie zobaczyliśmy nawet ułamka. Nie trafiliśmy do prawdziwej, dobrej, włoskiej trattorii. Nie wypiliśmy nawet słynnej kawy. Nie chciało nam się iść do Koloseum, poleżeliśmy tylko na kamieniach pod nim. Nie wiemy, jak smakuje prawdziwa włoska pizza. Przebiegliśmy przez muzea watykańskie bez większej refleksji. 

Byliśmy za to w parku, zaglądaliśmy przez witryny do małych sklepików i pracowni, łaziliśmy po zaułkach, mijaliśmy eleganckich Włochów i brzydkie Włoszki, odnaleźliśmy w tym Rzymie trochę klimatów jak z Felliniego. 

Lody koło fontanny di Trevi kosztują 2E za kulkę i wcale nie są lepsze niż od Grycana. 

*** 

Nie znając jeszcze cnoty cierpliwości ani reguły dochodzenia do sedna przez przypadek (miałem 18 lat, na Boga!) naniosłem na plan kilka punktów: Święty Piotr, Koloseum, Forum Romanum, Kapitol, Villa Borghese, św. Jan na Lateranie, św. Paweł za Murami, Santa Maria Maggiore... Plan wykonałem w stu procentach. Zobaczyłem wszystko, co przykazały mi ptaszki na planie. Biegałem z wywieszonym językiem, od miejsca do miejsca, i powtarzałem sobie w myślach niczym zaklęcie: u świętego Piotra zobaczyć Pietę, przystanąć na placu, żeby skonstatować doskonałość kopuły Michała Anioła, ogarnąć wzrokiem kolumnadę Berniniego, stwierdzić, czy kolumny ołtarza warte były oskubania starożytności z brązu, z którego odlano je dla papieży. Tu zobaczyć mozaikę, tak posadzkę, gdzie indziej fresk Giotta ze św. Franciszkiem...

Byłem jak terminator przestrzeni - odhaczałem obiekt za obiektem, nazwę za nazwą. Żadnego siedzenia przy fontannie, żadnego wytchnienia, żadnego skoku w bok od wyznaczonej marszruty. Marsz, marsz! "Kto tam znów rusza prawą?! Lewa, lewa!...".

Zmęczenie, rozczarowanie, chaos. Takie "po co" objawia się z wypraw po Rzymie, kiedy zakłada się "po co" z góry. Zamęt, zgiełk, niesmak - to słuszna zapłata za pychę. Za zapomnienie, że Rzym jest nie planem, lecz łaską - darem niezasłużonym, niewymuszonym przez oczekiwanie.

Nie wrzucaj monet do fontanny di Trevi. Nigdy nie wiadomo, w czyje wpadną ręce. Jak dobrze pójdzie, zasilą budżet urzędu miasta, ale może je też przechwycić niejaki D'Artagnan, który przez całe lata utrzymywał się, wyławiając z "wanny Anity Ekberg" miesięczną wypłatę w wysokości kilku tysięcy euro. A poza tym - nie musisz uciekać się do tanich przesądów. I tak wrócisz. Na pewno.  

  • Rzym
  • Rzym
  • Rzym
  • Rzym
  • Rzym
  • Rzym
  • Rzym
  • Rzym
  • Rzym
  • Rzym
  • Rzym
  • Rzym
  • Rzym
  • Rzym
  • Rzym
  • Rzym
  • Rzym
  • Rzym
  • Rzym
  • Rzym
  • Rzym
  • Rzym
  • Rzym
  • Rzym
  • Rzym
  • Rzym
  • Rzym
  • Rzym
  • Rzym
  • Rzym
  • Rzym
  • Rzym
  • Rzym
  • Rzym
  • Rzym
  • Rzym
  • Rzym
  • Rzym
  • Rzym
  • Rzym
  • Rzym
  • Rzym
  • Rzym
  • Rzym
  • Rzym
  • Rzym
  • Rzym
  • Rzym
  • Rzym
  • Rzym
  • Rzym
  • Rzym
  • Rzym
  • Rzym
  • Rzym
  • Rzym
  • Rzym
  • Rzym
  • Rzym
  • Rzym
  • Rzym
  • Rzym
  • Rzym
  • Rzym
  • Rzym
  • Rzym
  • Rzym
  • Rzym
  • Rzym
  • Rzym
  • Rzym
  • Rzym
  • Rzym
  • Rzym
  • Rzym
  • Rzym
  • Rzym
  • Rzym
  • Rzym
  • Rzym
  • Rzym
  • Rzym
  • Rzym
  • Rzym
  • Rzym
  • Rzym